Zatrzymajmy rasizm? >;)

Previous Topic Next Topic
 
classic Klasyczny list Lista threaded Wątki
53 wiadomości Opcje
123
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
Szwecja już zatrzymała Cześć Wojtek.
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
W niemczech też mieli przerwać i co? Kłamią ludziom i dalej robią to samo. Cześć Andrzeju >;)
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Nie mieli "złych zamiarów"? >;)) Trzeba wziąć odpowiedzialność za skutki.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Lothar.
Lothar. napisał/a
W niemczech też mieli przerwać i co? Kłamią ludziom i dalej robią to samo. Cześć Andrzeju >;)
Jeszcze lewacy trzymają się mocno. Jest tylko jedno wyjście. Emigranci, to ludzie pochodzący z krajów gdzie czuło się władzę...Na własnym karku. To samo musi nastąpić w Europie. Oni muszą poczuć moc władzy. Inaczej nic się nie zmieni...
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
To już mieliśmy. Faszyzm poprawności politycznej? Koniec socjali? Obywatele, są ofiarami komunistów.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
To świadome działania, niszczenie rodzimych społeczności.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
Lothar. napisał/a
To świadome działania, niszczenie rodzimych społeczności.
Jakoś nikt o tym nie wiedział? Przypomniała mi się fala emigrantów z Bałkanów po wojnie bałkańskiej. Czy coś o nich słychać? Zintegrowali się, czy nie. Nie ważne. Ważne że pewnie pracują i niczym od Szwedów się nie różnią. Z tej fali zyskali najlepszego piłkarza w historii Szwecji Ibrahimovicia
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Ci z Europy to chcą pracować i normalnie żyć Andrzeju. A najbogatsi chcą pasożytować i wychowują sobie idealnego żywiciela >;) A resztę do piachu. To taka zagłada z 2012 tylko zaplanowana. Tylko to bardzo ryzykowne jak wejdą inni gracze do gry, bo kto będzie walczył o świat bogatych? Tak upadła Polska. Pamiętasz Kordiana i Chama, Kruczkowskiego?
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
Lothar. napisał/a
Ci z Europy to chcą pracować i normalnie żyć Andrzeju. A najbogatsi chcą pasożytować i wychowują sobie idealnego żywiciela >;) A resztę do piachu. To taka zagłada z 2012 tylko zaplanowana. Tylko to bardzo ryzykowne jak wejdą inni gracze do gry, bo kto będzie walczył o świat bogatych? Tak upadła Polska. Pamiętasz Kordiana i Chama, Kruczkowskiego?
Zasnąłem nad tą książką. Taka była ciekawa
Brak konkurencji niszczy świat...
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Lothar.
Lothar. napisał/a
Ci z Europy to chcą pracować i normalnie żyć Andrzeju. A najbogatsi chcą pasożytować i wychowują sobie idealnego żywiciela >;) A resztę do piachu. To taka zagłada z 2012 tylko zaplanowana. Tylko to bardzo ryzykowne jak wejdą inni gracze do gry, bo kto będzie walczył o świat bogatych? Tak upadła Polska. Pamiętasz Kordiana i Chama, Kruczkowskiego?
A może czas na taki dialog w władzą?

A wiesz co tam się leje na ten budynek na początku klipu? Gnojówka
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Kto sieje wiatr to zbiera burzę >;)) W sumie okradli rolników i z czego mają żyć?
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
Lothar. napisał/a
Kto sieje wiatr to zbiera burzę >;)) W sumie okradli rolników i z czego mają żyć?
Inni oszukani i okradzeni, też wyjdą na ulicę, jak nadejdzie czas
Teraz kierowcy starych aut, powinni zablokować Warszawę
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Pomysł zaczyna mi się podobać >;))))
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
Lothar. napisał/a
Pomysł zaczyna mi się podobać >;))))
Czas organizować protest żuczków
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Smutne jest to, że lewica jest finansowana przez banki, a pośrednio służby.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Amigoland
Amigoland napisał/a
Lothar. napisał/a
Ci z Europy to chcą pracować i normalnie żyć Andrzeju. A najbogatsi chcą pasożytować i wychowują sobie idealnego żywiciela >;) A resztę do piachu. To taka zagłada z 2012 tylko zaplanowana. Tylko to bardzo ryzykowne jak wejdą inni gracze do gry, bo kto będzie walczył o świat bogatych? Tak upadła Polska. Pamiętasz Kordiana i Chama, Kruczkowskiego?
Zasnąłem nad tą książką. Taka była ciekawa
Brak konkurencji niszczy świat...
Była ciekawa, tylko trzeba patrzeć szerzej i domyślić się, czego nie można było napisać >;)

Kordian i cham – powieść Leona Kruczkowskiego z 1932, będąca próbą polemiki z wizją wsi romantyków.

Bezpośrednio nawiązuje do dramatu Kordian Juliusza Słowackiego. Tytuł podsunął autorowi Adam Polewka[1].

Kanwą powieści był pamiętnik Kazimierza Deczyńskiego pt. Opis życia wieśniaka polskiego (który został wydany jako Żywot chłopa polskiego na początku XIX stulecia w 1907)[2].
Fabuła

Kazimierz Deczyński, wywodzący się z chłopskiego stanu wiejski nauczyciel, broniąc chłopów w rodzinnej wsi, popada w konflikt z dzierżawcą Czartkowskim. Za jego przyczyną zostaje wcielony do wojska Królestwa Kongresowego. Tam poznaje na własnej skórze panujący system klasowy. W efekcie odmawia wzięcia udziału w powstaniu listopadowym[3].
Adaptacje
W 2021 na motywach powieści powstał debiutancki dramat Joanny Bednarczyk pod tym samym tytułem, którego premiera miała miejsce w Teatrze Polskim w Poznaniu.

Ulokowany na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XIX wieku „Kordian i cham”. Opowieść o rodzącym się powstaniu, tym, czym właściwie jest naród i o podłej doli chłopa w Królestwie Kongresowym, które pamięta jeszcze trochę czasy napoleońskie, ale dość wybiórczo. I nie bardzo ma się do kogo o radę zwrócić chłop, który wpadł w kłopoty – bo cała władza jest nadal w ręku szlachty. Szlachcic, któremu marzy się powstanie, też za bardzo nie ma kogo zapytać o zdanie – bo zapytany o nie profesor Lelewel odpowie, że czasami lepiej jest nie widzieć ostro. I tak sobie wszyscy razem grzęzną w ciemności.

Plantatorzy lichego zboża

Pozwólcie, że to będzie bardziej analiza niż recenzja. Z tym że od razu mówię: to nie jest powieść, którą się jakoś przesadnie da zaspojlerować. Fabuła jest tu raczej na drugim planie. Kruczkowski ma co prawda dwóch głównych bohaterów: chłopa, wykształconego na nauczyciela, Kazimierza Deczyńskiego („chama”) i Felusia Czartkowskiego, studenta w szkole podchorążych, gdzie przygotowują powstanie listopadowe („Kordiana”), ale tak naprawdę nie wydaje się być żadnym z nich przesadnie zainteresowany. Owszem, Kazimierz pojawia się na samym początku i wytrwa z nami do końca powieści, Feluś pojawi się mniej więcej w środku i też zostanie. Obu autor podda wielu czasowym przeskokom, przerzuci ich – niczym niezrównany mistrz w tym fachu, Żeromski Stefan – po mapie, tak że w sumie co do ewolucji bohaterów nie musimy być jakoś bardzo przekonani. Pozostali bohaterowie pojawiają się i znikają, nawet jeśli poświęcono im znaczną ilość miejsca (uświadomiony klasowo kowal Mikołaj Derkacz, podły wyzyskiwacz Czartkowski, sympatyczny urzędnik pan Wencel) albo w ogóle pojawiają się na użytek jednej-dwóch scen, w których Kruczkowski coś chce podkreślić (Aniela Czartkowska, którą widzimy w dwóch scenach: w jednej masturbuje się na ławce w ogrodzie do ballad Mickiewicza, w drugiej wzdycha ciężko, acz nieokreślenie, już jako stateczna mężatka).

Generalnie bowiem, odnoszę takie wrażenie, chodzi tu bardziej o przesłanie i morał, niż o zakręty fabuły. Nie oznacza to, że nie da się w „Kordiana i chama” wciągnąć. Niżej (czy też wyżej, w zależności od blogowego szablonu) podpisana najlepszym tego przykładem. Byłam bardzo ciekawa, jak też Kruczkowski zakończy powieść i jak potoczą się losy bohaterów. No, ale wracając do morału i przesłania. To jest niewątpliwie powieść, w której autor wykłada nam – czasami ustami bohaterów, czasami każąc się nam przyglądać poszczególnym scenom – kwestię związaną z formowaniem się narodu i czemu to wcale nie było takie proste, walczyć za „wolność naszą i waszą”, kiedy szlachta nadal miała nieograniczoną właściwie władzę nad chłopami. Nie bez kozery wybrałam sobie za nagłówek tego akapitu cytat ze słowem „plantatorzy”. Bo można spokojnie czytać dzisiaj „Kordiana i chama” jako polską powieść kolonialną. Wiem, że czytuje się beletrystykę dotyczącą Kresów często właśnie w tym kluczu, ale wcale nie trzeba geograficznie tak daleko sięgać. Można w Kaliskie, gdzie zaczyna się powieść, i też znajdziemy się w świecie dziwnie przypominającym ten, gdzie wiek XIX dostarczył nam opisów społeczeństw żyjących z pracy niewolniczej.
Ale przecie jest prawo w naszym królestwie polskim!

Chłopi, tacy jak ich opisuje Kruczkowski, mają – mówiąc kolokwialnie, ale dosadnie – przerąbane. Są w większości niepiśmienni, nie umieją pojąć wszystkiego, co ich otacza, przypisać temu kategorii i ich własne doświadczenia ubierają tylko w formę rytualnych narzekań. Niewiele pola do popisu zostawia im prawo, które pozostaje w rękach silniejszego i w ramach którego „ręka rękę myje”. W dodatku, przyjrzyjcie się opisom: Kruczkowski tworzy z chłopów niemal osobną rasę. Nie ma tu mowy o tym, że chłopi pochodzą od Chama, a szlachta od Jafeta, w ogóle motywacje religijne są właściwie nieobecne, a jeśli już, to raczej skręcają w stronę mocno zaangażowaną politycznie. Nie, chłopi są jakby inną rasą: wodnistooką, przeważnie lnianowłosą, kłębiącą się po chatach i mrącą z biedy, ogłupienia i ciemnoty, w której chce ich trzymać ta „rasa” od nich „wyższa”. Szlachtę też – chociażby nasz główny bohater, Kazimierz – widzi jako odrębny stan: ludzie w nim urodzeni mają już od dzieciństwa gesty pełne godności, politowania dla tych, którzy urodzili się gorzej, pewność siebie i dobry humor. Czemu mają mieć zły, jeśli zasadniczo wszystko im się udaje?

 

 

Powieść rozpada się jednak i to dość widocznie. Kiedy Kruczkowski ściąga czytelnika za bohaterami do Warszawy, zaczyna wprowadzać na scenę coraz to nowe postaci historyczne (będzie Mochnacki, będzie Lelewel, pojawi się Wysocki i jeśli się nie mylę w cieniach i dymach siedzący tajemniczy „Ludwik” to Waryński? niech mnie ktoś poprawi, jeśli przestrzeliłam z tym domysłem) i każe się im sprzeczać o to, czy jest jakiś „polski naród”, który „cierpi pod carskim butem” i czy ów „naród” ruszy razem na „najeźdzcę i ciemiężyciela”. Bo o ile dla jednych pod tymi samymi słowami będzie się krył car Aleksander, wielki książę Konstanty bądź inny dany „Moskal”, o tyle dla drugich to będzie imć pan Czartkowski (nazwisko zresztą chyba znaczące?) albo dobrze znany z okolicy szlachcic. Niektórzy mogą mieć nawet i dobre intencje – jakże ciekawie czytało się „Kordiana i chama” w niewielkim odstępie po „Trędowatej” i „Ordynacie Michorowskim”! – tyle że i pod nimi skrywać się będzie przede wszystkim interes własny. Jak jeden z sąsiadów Czartkowskiego, notabene kształcony (tak jak Waldy Michorowski!) w Halle, który ma dość paskudnego gospodarowania według starych zasad, ale sam ruguje chłopów na ugory, a co lepsze parcele włącza do swoich majątków. Niby od frontu ładnie, a jak się zajrzy za szopkę, gnojówka.
Polip szlachetczyzny

Paskudna zatem jest ta szlachta z opisów Kruczkowskiego. Chłopi zresztą też są przeważnie paskudni, poza kilkoma jednostkami, i czytelnik może mieć wszystkich razem dość i sarkać na panujące w powieści oddanie porządków historycznych. A jednak nie sarka, bo mimo wszystko autor zachowuje równowagę w portretowaniu jednej i drugiej klasy. Znajdzie się więc chłop donosiciel, znajdzie się i przyzwoiciej myślący szlachcic. Jeden i drugi ma swoje za skórą, ale coś tam prześwituje, jakaś nadzieja, że nie wszystko stracone. Żadnego „narodu” wśród takich nierówności nie będzie, skleci się co najwyżej ta garstka, która przemaszeruje z bojowym okrzykiem przez Warszawę wśród stukotu zatrzaskiwanych okiennic. Bo widzicie, to co w sumie tu najciekawsze i najmniej oczywiste, to kwestia nierównej pamięci historycznej bardziej niż pamięci aktualnych krzywd.

Jedna i druga warstwa opisana w powieści czci Kościuszkę, na ten przykład. Dla patriotycznej, dobrze urodzonej młodzieży Kościuszko to wódz powstania, gorący patriota. Dla chłopów – taki, co starał się wprowadzać równość w swoim wojsku. A jednak, jak podkreśli Derkacz, chłopów kochał, ale z panami grał w mariasza. Nie dogodzisz, powiecie, u nas jednak bohater musi być albo biały, albo czarny i nic pośrodku, bo każda ryska sprawia, że posąg od razu pęka. No cóż, w tym kraju popękanych pomników jakoś trzeba sobie radzić i każdy z bohaterów stara się, jak może. Wychodzi im różnie. I tak opowieść o Bartku Głowackim, dzielnym kościuszkowskim żołnierzu, kończy się smutno, a jeśli w każdej zagrodzie chłopskiej żyje jakiś Bartek to nie przez wzgląd na pamięć o mężnym imienniku, ale dlatego, że chłopa łupi się ze skóry jak świętego Bartłomieja. Tak z przekąsem zresztą konstatują sami bohaterowie.

 

 

Dodać do tego należy jeszcze kwestie religijne. Jak wspomniałam, one najczęściej są ściśle związane z polityką. A zatem proboszcz trzyma z dziedzicem i napomina chcących polepszyć sobie los chłopów, że to grzech. Nawet „Pan Jezus” wydaje się podejrzany, skoro to „pan”, bo przecież zgodnie z realiami, jak przytomnie zauważa jeden z bohaterów (dzisiaj powiedzielibyśmy, że zwraca uwagę na kulturowe przywłaszczenie), powinno się mówić „chłop Jezus”. Kwitnie antysemityzm, umiejętnie podsycany i tym, że Żydów żadna ze stron nie lubi. Kruczkowski daje nam piękną scenę, w której umęczonemu przez oficerów mężowi młoda Żydówka przynosi wody. Wcena jest naprawdę świetnie napisana i polecam tę powieść choćby ze względu na nią. Ale jak już przy tym jesteśmy, to muszę Wam powiedzieć, że bardzo widać, że mamy do czynienia z pierwszą powieścią, bo ona się właśnie tak trochę rozpada na szereg scen bardziej niż na jakąś naprawdę ciągłą narrację.
Nieznośna srogość fiskusa naszego

No dobrze, ale ten tekst nie byłby kompletny bez kilku słów na temat stylu autora. Nie wiem, skąd to się Kruczkowskiemu tu wzięło: czy to jakieś dziedzictwo młodopolszczyzny jeszcze, czy próbował się wpisać w aktualną na owy czas modę, czy stylizować język na starszy (bo jednak pisze o rzeczach sprzed lat stu). Nie wiem. Ale wyszło, jak wyszło. Co jakiś czas więc czytelnik potknie się a to o „śliskie błony świadomości”, a to o „bolesne zamroczenia sumienia”, albo o takie zawikłane konstrukcje jak „spoista natura gromadzkiego trwania, owe związki żywowłókniste, nawęźlone stokrotnie”. Można zapłakać albo się zaśmiać (nie wiem, czy nie zacznę używać sformułowania „śliskie błony świadomości”, bo aż żal, żeby leżało odłogiem, prawda?), albo po prostu wybaczyć autorowi i dać kredyt zaufania. Ja dałam i już widzę z perspektywy pierwszych 70 stron kolejnej powieści, „Pawich piór”, że jest lepiej.

Wychodzi więc na to, że Lato z Leonem zaczyna się nadzwyczaj interesująco. Czy warto nadal „Kordiana i chama” czytać? Pewnie, że warto! Aż tak znowu wiele się u nas na ten temat nie napisało, a to powieść, która ciekawie koresponduje w obrazie chłopa z wcześniejszą od siebie „Placówką” Bolesława Prusa (oj, mógłby Ślimak spokojnie mieszkać w Kruczkowskiego Brodni, tyle że przed zniesieniem pańszczyzny, rzecz jasna!) i z późniejszym „Kamieniem na kamieniu” Wiesława Myśliwskiego (jak wyrwać się z chłopskiej doli i czy w ogóle się da, i czy da się wówczas być szczęśliwym?). No i ciekawie pokazuje ten dylemat, który wałkowało się na lekcjach historii: jak to, ludzie nie chcieli do powstania? Za wolną ojczyznę? W pięknych słowach? No, nie chcieli, bo i „ludzie” to byli różni, nawet nie we własnym postrzeganiu, ale w tym jednym, smutnym i ciężkim, a dominującym. A że u nas jakoś niby mamy nurt literatury chłopskiej, ale w niewielkim stopniu się go czyta, to i po „Kordiana i chama” naprawdę sięgnąć warto. Nawet jeśli morał niekiedy za bardzo włazi w oczy.

*wszystkie tytuły i śródłtytuły są cytatami z powieści; sami powiedzcie, aż żal byłoby z nich nie skorzystać!
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Zakończenie, albo Kordian i cham przez okulary biedermeieru  

„Chcieliśmy wyrazić nasze głębokie rozczarowanie”, „sztuka Kordian i cham spowodowała, że młodzież po 20 minutach znudzona wyszła z pokoju, a my starsi chcieliśmy dać przykład i wytrzymać. Zasnęliśmy!”[23]. To komentarz rozżalonego telewidza, jedyny, jaki znajdziemy w zbiorach Pracowni Dokumentacji Teatru Polskiego Instytutu Teatralnego im. Zygmunta Raszewskiego w Warszawie. Symptomatyczny? Propagandowy? „Dyktowany”? Niewykluczone, że tak. Do pewnego stopnia można przyjąć, że Bratkowski powtarza mistyfikację Poredy z 1935 roku, tę, która sprowadza na aktorów grających podchorążych burzę współczujących oklasków – tak zaskakujących w tamtym czasie Boya. Bo i Boyowi trzeba przyznać rację. Tekst Kruczkowskiego jest brutalny w wymowie i hermetyczny w treści. Niewiele trzeba, aby stał się łupem w rękach nieżyczliwych chcących cały ten niepokojący przekaz symplifikować. Walnie dokłada się do tego Bratkowski, poniekąd – tworząc romantyczny symplifikat Kordiana i chama[24]. Kosztem chociażby miejsca dla Derkacza znajduje się tu miejsce dla Anieli Czartkowskiej grającej na fortepianie Mickiewiczowską Świteziankę (mimo więc całego antymickiewiczowskiego tonu obecnego w młodym socjaliście, Kruczkowskim – pars pro toto znajduje się u Bratkowskiego także miejsce dla wieszcza). Sam Deczyński występuje w charakterystycznym grubo tkanym płaszczu, odznaczającym się na tle całej wsi, wzbudzającym silne skojarzenia z teatralnymi garderobami Konrada-Kordiana. Oczywiście, są w sztuce momenty znakomite, choćby wiejska lekcja mistrzowsko grana przez Jan Englerta, pozbawiona romantycznego sztafażu, mogąca nasuwać pewne modernistyczne już paralele, najsilniejsze z Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego. W istocie, widz prawiący o „ramotkowatości” sztuki byłby jawnie niesprawiedliwy, tym bardziej, że mógł być widzem podstawianym Bratkowskiemu „z urzędu”.

Sąd Boya-Żeleńskiego wypadnie pomimo wszystko w tej sytuacji podtrzymać. Niezaprzeczalna klasyka teatru nie jest destylatem, ekstraktem najlepszych cech powieści Kruczkowskiego. Otrzymujemy raczej coś destylacji przeciwstawnego: coś w duchu biedermeierowskiego łagodzenia ostrości oraz chropowatości – równoważenia napięć. Tak zdefiniowałbym w tym przypadku interpretant Bratkowskiego. Może przypomnijmy (za Jackiem Kubiakiem): „biedermeier zajmuje pozycję »pojednawczą« wobec tradycji, nie odrzuca jej, raczej stara się ją syntetyzować, zagospodarować, wykorzystywać. Dlatego stawia na kontynuację, a nie na retorykę »przełomu«”[25]. W tym konserwatorskim duchu wypowiada się w 1972 roku Jan Bratkowski. Dla pełnej jasności podkreślmy więc może raz jeszcze: nie jest to duch Leona Kruczkowskiego – duch przywiązany do „retoryki »przełomu«”, odrzucający „pojednawcze tradycje”, chcący ewidentnie demaskować to, co Karol Irzykowski nazywał głębokimi „tajemnicami nocy listopadowej”[26]. „Tajemnice” te, mówiąc już najdosłowniej, ale i najdosadniej, nie zostaną odkryte w roku 1972. „Chcielibyśmy wyrazić nasze głębokie rozczarowanie”…
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Lothar.
Nie opodal statecznym, równo odmierzanym krokiem przechadzał się żandarm obwodowy z Kalisza, pan Miranowski, z fajeczką w zę­bach. Spod kaszkietu bure jego ślepska starego wygi żołnierskiego pa­trzyły przed się z godnością, z niewzruszonym spokojem istoty urzędo­wej, w mundur odzianej,. wyższej nad otoczenie.
— Ty bydlę chłopi — wrzeszczał ekonom Felś na poły z niemiec­ka. — Ja tobie, verfluchtes Maul, gadam po dobroci!... Heraus!
— Wyłaź, szelmo, pan ekonom ci to mówi!... — powtórzył groinie Kubiak.
Lecz Adamus wyłazić ani myślał.
Na dnie kartoflanego dołu przywarł, skulony pokracznie, i wciskał się w rudą glinę, jakby chciał wtłoczyć się w nią gnatami pokurczo­nymi. Twarz jego, uwalana błotem, patrzyła w górę spode łba, pilnie śledząc gwałtowne poruszenia żerdzi ¿gających ku niemu z potężnych
łap fornali. W małych mrugających oczkach tej twarzy migotały iskierki psiej nienawiści.
— Nuże, chłopaki — ryknął znów Kubiak wymachując lagą nad głowami fornali. — Nie poradzicie to szelmie?!
Więc jeden, najgorliwszy, schylił się do pół ciała nad jamą dołu i pchnął żerdzią zajadle, ze wszystkich sił. Adamus, ugodzony w bok, chwycił rozcapierzoną garścią za koniec drąga i szarpnął wściekle. Wówczas ten z góry zachwiał się i — straciwszy równowagę — runął w dół z wrzaskiem wprost na Adamusa. Chłop, przywalony jego cię­żarem, stęknął okropnie i, ułapiwszy parobka sękatymi palcami za gardziel, odrzucił go na przeciwległą ścianę dołu. Dysząc ciężko, spoj­rzeli obaj na siebie oczyma nabiegłymi krwią, na poły wściekli i prze­rażeni niespodziewanym starciem.
Tamci na górze znieruchomieli na chwilę i uciszyli się, jakby w ocze­kiwaniu na niezwykłe, już, już nastąpić mające widowisko. Nawet przechadzający się z godnością żandarm przystanął i, zajrzawszy cie­kawie w głąb dołu, uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem.
Tym głośniej rozległ się na obejściu rozpaczliwy wrzask dziewczyny.
— Ludzieee, la-bo-gaL. Ojca nam zabiją!... LudzieeeL.
Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi.
Sprawa w dole kartoflanym stała się śmieszna i straszna zarazem... Adamus i ów gorliwy fornal stali naprzeciw siebie, na dnie gliniastej jamy, nieruchomi i bladzi. Juści, widoczne było: bali się obaj wzajem­nie jeden drugiego!... Przepatrywali się na wskroś, do kości, penetro­wali przed się kłującymi ślepiami, wyczekująco i niepewnie, przera­żeni ciasną i bezwyjściową koniecznością stoczenia nierozumnej, byd­lęcej walki w tym lochu, na oczach ekonoma Felsia i tamtych, przyglądających się z góry ludzi. Dygotali obaj jakąś wnętrzną, uta­joną trwogą, osaczali się wzajemnie i ubezwładniali głuchą, rozpacz­liwą grozą, wyzierającą im spod grubych, szybko mrugających powiek.
Ekonom Felś niecierpliwił się. Już, już miał parsknąć gniewnie i rzu­cić w dół ostre, podjudzające słowo — gdy naraz podniósł głowę i spojrzał w bok, ku wąskiej i błotnistej ulicy wiejskiej.
Czyjeś spieszne kroki chlupały stamtąd po śliskiej glinie.
— Patrz no! — mruknął trącając w bok Kubiaka. — Kogo to licho niesie...
— Oho! Toż Deczyński ze swoim smykiem! — od warknął włodarz i zwracając się do pana Miranowskiego, żandarma, dodał ciszej: — Ten
młody w kapocie... buntownik na całą wieś!... Zwróćcie uwagę, panie obwodowy!... .
— Ehm — chrząknął żandarm niedbale, jakby ta wiadomość nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Jednakże wyprostował nieznacznie swą barczystą postać i zwróci! głowę ku nadchodzącym.
Im zaś zabiegła drogę lamentująca dziewka.
, — Spomóżcie, stryjku, laboga... ratujcieee!... — krzyknęła chwyta­jąc za rękę starego chłopa. — Ojca nam tu chcą zabić... te zbóje!...
— Cichajże, ścierwo nieznośne... — wrzasnął ku niej Kubiak tak groźnie, że lament umilkł nagle, jakby wtłoczony do gardka dziew­czyny.
Ekonom Felś zjadliwie przyglądał się przybyszom.
Starszy z nich, chłop sześćdziesięcioletni może, o twarzy wygolo­nego apostoła, uchylił czapki odwiecznym, niejako przyrodzonym ge­stem powolnego ramienia. Obnażył długie, siwiejące włosy.
— Pochwalony! Ig wyrzekł krótko i stał niepewny, jakby zmiesza­ny nagle ostrym, kłującym na wskroś spojrzeniem ekonoma Felsia.
— A niby co?... — spytał tenże wyzywająco i szyderczo.
— Człowieka tu poniewierają... krewniaka naszego! — odparł drugi z przybyłych, z miejska odziany w ciemną kapotę z rogowymi guzami. Z jego młodej, czarniawej i suchej twarzy spojrzały na oficjalistę dworskiego oczy ponuro błyszczące.
— Z woli wielmożnego Czartkowskiego jesteśmy tutaj... dzierżaw­cy i wójta! —- dobitnie oświadczył ekonom.
— A asan coś za jeden, komisarz obwodu czy kto? — ironicznie spytał żandarm i groźnie poruszył wąsami.
Młody Deczyński zwrócił się ku niemu niską, niepozorną postacią.
— "Włościański jestem syn, tutejszy... a przy tym... nauczyciel szkół­ki elementarnej w tej wiosce... Ale to mniejsza! Dziwno mi, że pan, panie żandarmie, powołany dla chronienia od krzywdy spokojnych mieszkańców, patrzysz bez wstrętu na to, co ci ludzie, oficjaliści pana Czartkowskiego, poczynają sobie tutaj, jako gwałciciele słabego a uczciwego kmiotka!
— Nie asana rzeczą sądzić, panie nauczycielu, do czego jestem po­wołany! — rzekł surowo żandarm. — A jestem, wiedz to, w służbie, na egzekucji względem nieposłusznego chłopa Adamusa!
. __ Jakąż to zbrodnią zasłużył ten nieszczęśnik, że go w tak nie­ludzkich opresjach widzimy?
U
Żandarm spojrzał z ukosa na ekonoma Felsia. Ten jednak milczał pogardliwie i lekceważąco, choć w głębi ekonomskiej godności rozpie­rała go wściekłość, dławiona ledwo, ledwo, z największym wysiłkiem. Obecność młodego nauczyciela snadź nie była mu na rękę; onieśmie­lała bądź co bądź jego niepohamowaną zazwyczaj wymówność... Więc pan Fclś tylko splunął rzęsiście i z wielką celnością w sam środek sto­jącej kałuży rozciekłego śniegu.
— A co? — zagadnął, na pozór obojętnie, w stronę Kubiaka. — Dłużej tu stać nie będziemy, hę?
— Juści, trzeba panu dzierżawcy zameldować, co i jak — mruknął tamten łypiąc okiem w stronę nauczyciela.
— Richtig, dobrze gadasz, Kubiak!... Niech no się pan Czartkowski dowie i usłyszy, jakich to jego chłopy mają opiekunów we wsi!... Chodźmy...
— O Adamusa bądźcie spokojni! — zaśmiał się rubasznie żan­darm. — Nie dziś, to jutro skruszeje on tu i zmięknie pod moim, che che! czułym okiem!...
— No, wiadomo... wiadomo, panie obwodowy!... Zmięknie!
Dwaj oficjaliści człapiąc grubymi butami w brudnych kałużach, w smugach rozciekłego śniegu, ruszyli zwolna ku najbliższemu przej­ściu w rozwalonym płocie. Za nimi leniwym krokiem powlekli się trzej fornale. Czwarty po chwili jakoś wygramolił się z kartoflanego do­łu i — nie spojrzawszy na nikogo — pospieszył za swoimi, czerwony i ogłupiały.
Zaś pan Miranowski godnym, żandarmskim krokiem oddalił się ku pobliskiej stajni, gdzie rozsiadłszy się wygodnie na progu, począł zwol­na i wielką powagą nabijać swą fajeczkę.
Deczyńscy podeszli na krawędź dołu.
— Wyjdźże, Paweł!... Pomożemy ci... — rzekł stary.
Adamus grzebał się w jamie ciężko i niedołężnie. Rękami i nogami pokurczonymi wdrapywał się po stromej, osuwającej się pod nim ścia­nie dołu. Nauczyciel przyklęknął na brzegu i, podawszy mu rękę, cią­gnął z wysiłkiem. Wreszcie rozczochrany łeb Adamusa ukazał się i czeluści.
— Poszły, psiekrwie, ciemiężyciele!... — mamrotał chłopina stękając i sapiąc gwałtownie. Pomogli mu wstać; długo prostował obolałe gna­ty, straszny na gębie, utytłany w glinie, dygocący na całym ciele.
Dopiero teraz spostrzegli, że był tylko w gaciach i w koszuli, roz-
,
dartej tu i ówdzie a odsłaniającej na piersiach goliznę ziemistej barwy. Przejmujący ziąb marcowego powietrza przylegał do niej grubą, lepką wilgocią.
— Pódzcie, ojciec, do izby... — zbliżyła się z boku zapłakana dziewka.
Adamus spojrzał na nią szklistym, nieruchomym okiem, jakby nie poznając. Pokiwał bezmyślnie głową i w miejscu dreptał bosymi noga­mi, pod którymi mlaskała brudna, błotnista glina podwórka.
Stary Deczyński ujął go za ramię.
— Pódźże, Paweł... boś przeziąbl — rzekł i wiódł go powoli, poty­kającego się na niepewnych nogach, ku niskim drzwiom chałupy.
Weszli do izby dusznej i mrocznej, przesyconej dymem tudzież za­wiesistą wonią odwaru miętowego i gotowanych kartofli. Skąpa sza­rość dzienna sączyła się tam przez małe, na głucho kołkami zabite okienka, dając nieco nędznego światła na środek izby. Z kątów osnu­tych pajęczyną i cieniami wyzierały koszmary gratów. Jakieś wyrko, z którego rozprutych wnętrzności sterczała mierzwa stęchłej słomy; jakieś kulawe, szeroko rozkraczone zydle własnego przemysłu gospo­darza; jakieś niecki i cebry, których nieodgadniona zawartość rozsie­wała po izbie mdły, stężały fetor. Od pieca uderzało suchym, glinia­nym żarem.
Usiedli, na czym kto mógł. Dziewczyna przykucnęła w progu, po­chlipując i wzdychając.
— O cóż to, Pawle, nachodzą cię te okrutniki? -=• spytał stary.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Zatrzymajmy rasizm? >;)

Amigoland
Lothar. napisał/a
Nie opodal statecznym, równo odmierzanym krokiem przechadzał się żandarm obwodowy z Kalisza, pan Miranowski, z fajeczką w zę­bach. Spod kaszkietu bure jego ślepska starego wygi żołnierskiego pa­trzyły przed się z godnością, z niewzruszonym spokojem istoty urzędo­wej, w mundur odzianej,. wyższej nad otoczenie.
— Ty bydlę chłopi — wrzeszczał ekonom Felś na poły z niemiec­ka. — Ja tobie, verfluchtes Maul, gadam po dobroci!... Heraus!
— Wyłaź, szelmo, pan ekonom ci to mówi!... — powtórzył groinie Kubiak.
Lecz Adamus wyłazić ani myślał.
Na dnie kartoflanego dołu przywarł, skulony pokracznie, i wciskał się w rudą glinę, jakby chciał wtłoczyć się w nią gnatami pokurczo­nymi. Twarz jego, uwalana błotem, patrzyła w górę spode łba, pilnie śledząc gwałtowne poruszenia żerdzi ¿gających ku niemu z potężnych
łap fornali. W małych mrugających oczkach tej twarzy migotały iskierki psiej nienawiści.
— Nuże, chłopaki — ryknął znów Kubiak wymachując lagą nad głowami fornali. — Nie poradzicie to szelmie?!
Więc jeden, najgorliwszy, schylił się do pół ciała nad jamą dołu i pchnął żerdzią zajadle, ze wszystkich sił. Adamus, ugodzony w bok, chwycił rozcapierzoną garścią za koniec drąga i szarpnął wściekle. Wówczas ten z góry zachwiał się i — straciwszy równowagę — runął w dół z wrzaskiem wprost na Adamusa. Chłop, przywalony jego cię­żarem, stęknął okropnie i, ułapiwszy parobka sękatymi palcami za gardziel, odrzucił go na przeciwległą ścianę dołu. Dysząc ciężko, spoj­rzeli obaj na siebie oczyma nabiegłymi krwią, na poły wściekli i prze­rażeni niespodziewanym starciem.
Tamci na górze znieruchomieli na chwilę i uciszyli się, jakby w ocze­kiwaniu na niezwykłe, już, już nastąpić mające widowisko. Nawet przechadzający się z godnością żandarm przystanął i, zajrzawszy cie­kawie w głąb dołu, uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem.
Tym głośniej rozległ się na obejściu rozpaczliwy wrzask dziewczyny.
— Ludzieee, la-bo-gaL. Ojca nam zabiją!... LudzieeeL.
Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi.
Sprawa w dole kartoflanym stała się śmieszna i straszna zarazem... Adamus i ów gorliwy fornal stali naprzeciw siebie, na dnie gliniastej jamy, nieruchomi i bladzi. Juści, widoczne było: bali się obaj wzajem­nie jeden drugiego!... Przepatrywali się na wskroś, do kości, penetro­wali przed się kłującymi ślepiami, wyczekująco i niepewnie, przera­żeni ciasną i bezwyjściową koniecznością stoczenia nierozumnej, byd­lęcej walki w tym lochu, na oczach ekonoma Felsia i tamtych, przyglądających się z góry ludzi. Dygotali obaj jakąś wnętrzną, uta­joną trwogą, osaczali się wzajemnie i ubezwładniali głuchą, rozpacz­liwą grozą, wyzierającą im spod grubych, szybko mrugających powiek.
Ekonom Felś niecierpliwił się. Już, już miał parsknąć gniewnie i rzu­cić w dół ostre, podjudzające słowo — gdy naraz podniósł głowę i spojrzał w bok, ku wąskiej i błotnistej ulicy wiejskiej.
Czyjeś spieszne kroki chlupały stamtąd po śliskiej glinie.
— Patrz no! — mruknął trącając w bok Kubiaka. — Kogo to licho niesie...
— Oho! Toż Deczyński ze swoim smykiem! — od warknął włodarz i zwracając się do pana Miranowskiego, żandarma, dodał ciszej: — Ten
młody w kapocie... buntownik na całą wieś!... Zwróćcie uwagę, panie obwodowy!... .
— Ehm — chrząknął żandarm niedbale, jakby ta wiadomość nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Jednakże wyprostował nieznacznie swą barczystą postać i zwróci! głowę ku nadchodzącym.
Im zaś zabiegła drogę lamentująca dziewka.
, — Spomóżcie, stryjku, laboga... ratujcieee!... — krzyknęła chwyta­jąc za rękę starego chłopa. — Ojca nam tu chcą zabić... te zbóje!...
— Cichajże, ścierwo nieznośne... — wrzasnął ku niej Kubiak tak groźnie, że lament umilkł nagle, jakby wtłoczony do gardka dziew­czyny.
Ekonom Felś zjadliwie przyglądał się przybyszom.
Starszy z nich, chłop sześćdziesięcioletni może, o twarzy wygolo­nego apostoła, uchylił czapki odwiecznym, niejako przyrodzonym ge­stem powolnego ramienia. Obnażył długie, siwiejące włosy.
— Pochwalony! Ig wyrzekł krótko i stał niepewny, jakby zmiesza­ny nagle ostrym, kłującym na wskroś spojrzeniem ekonoma Felsia.
— A niby co?... — spytał tenże wyzywająco i szyderczo.
— Człowieka tu poniewierają... krewniaka naszego! — odparł drugi z przybyłych, z miejska odziany w ciemną kapotę z rogowymi guzami. Z jego młodej, czarniawej i suchej twarzy spojrzały na oficjalistę dworskiego oczy ponuro błyszczące.
— Z woli wielmożnego Czartkowskiego jesteśmy tutaj... dzierżaw­cy i wójta! —- dobitnie oświadczył ekonom.
— A asan coś za jeden, komisarz obwodu czy kto? — ironicznie spytał żandarm i groźnie poruszył wąsami.
Młody Deczyński zwrócił się ku niemu niską, niepozorną postacią.
— "Włościański jestem syn, tutejszy... a przy tym... nauczyciel szkół­ki elementarnej w tej wiosce... Ale to mniejsza! Dziwno mi, że pan, panie żandarmie, powołany dla chronienia od krzywdy spokojnych mieszkańców, patrzysz bez wstrętu na to, co ci ludzie, oficjaliści pana Czartkowskiego, poczynają sobie tutaj, jako gwałciciele słabego a uczciwego kmiotka!
— Nie asana rzeczą sądzić, panie nauczycielu, do czego jestem po­wołany! — rzekł surowo żandarm. — A jestem, wiedz to, w służbie, na egzekucji względem nieposłusznego chłopa Adamusa!
. __ Jakąż to zbrodnią zasłużył ten nieszczęśnik, że go w tak nie­ludzkich opresjach widzimy?
U
Żandarm spojrzał z ukosa na ekonoma Felsia. Ten jednak milczał pogardliwie i lekceważąco, choć w głębi ekonomskiej godności rozpie­rała go wściekłość, dławiona ledwo, ledwo, z największym wysiłkiem. Obecność młodego nauczyciela snadź nie była mu na rękę; onieśmie­lała bądź co bądź jego niepohamowaną zazwyczaj wymówność... Więc pan Fclś tylko splunął rzęsiście i z wielką celnością w sam środek sto­jącej kałuży rozciekłego śniegu.
— A co? — zagadnął, na pozór obojętnie, w stronę Kubiaka. — Dłużej tu stać nie będziemy, hę?
— Juści, trzeba panu dzierżawcy zameldować, co i jak — mruknął tamten łypiąc okiem w stronę nauczyciela.
— Richtig, dobrze gadasz, Kubiak!... Niech no się pan Czartkowski dowie i usłyszy, jakich to jego chłopy mają opiekunów we wsi!... Chodźmy...
— O Adamusa bądźcie spokojni! — zaśmiał się rubasznie żan­darm. — Nie dziś, to jutro skruszeje on tu i zmięknie pod moim, che che! czułym okiem!...
— No, wiadomo... wiadomo, panie obwodowy!... Zmięknie!
Dwaj oficjaliści człapiąc grubymi butami w brudnych kałużach, w smugach rozciekłego śniegu, ruszyli zwolna ku najbliższemu przej­ściu w rozwalonym płocie. Za nimi leniwym krokiem powlekli się trzej fornale. Czwarty po chwili jakoś wygramolił się z kartoflanego do­łu i — nie spojrzawszy na nikogo — pospieszył za swoimi, czerwony i ogłupiały.
Zaś pan Miranowski godnym, żandarmskim krokiem oddalił się ku pobliskiej stajni, gdzie rozsiadłszy się wygodnie na progu, począł zwol­na i wielką powagą nabijać swą fajeczkę.
Deczyńscy podeszli na krawędź dołu.
— Wyjdźże, Paweł!... Pomożemy ci... — rzekł stary.
Adamus grzebał się w jamie ciężko i niedołężnie. Rękami i nogami pokurczonymi wdrapywał się po stromej, osuwającej się pod nim ścia­nie dołu. Nauczyciel przyklęknął na brzegu i, podawszy mu rękę, cią­gnął z wysiłkiem. Wreszcie rozczochrany łeb Adamusa ukazał się i czeluści.
— Poszły, psiekrwie, ciemiężyciele!... — mamrotał chłopina stękając i sapiąc gwałtownie. Pomogli mu wstać; długo prostował obolałe gna­ty, straszny na gębie, utytłany w glinie, dygocący na całym ciele.
Dopiero teraz spostrzegli, że był tylko w gaciach i w koszuli, roz-
,
dartej tu i ówdzie a odsłaniającej na piersiach goliznę ziemistej barwy. Przejmujący ziąb marcowego powietrza przylegał do niej grubą, lepką wilgocią.
— Pódzcie, ojciec, do izby... — zbliżyła się z boku zapłakana dziewka.
Adamus spojrzał na nią szklistym, nieruchomym okiem, jakby nie poznając. Pokiwał bezmyślnie głową i w miejscu dreptał bosymi noga­mi, pod którymi mlaskała brudna, błotnista glina podwórka.
Stary Deczyński ujął go za ramię.
— Pódźże, Paweł... boś przeziąbl — rzekł i wiódł go powoli, poty­kającego się na niepewnych nogach, ku niskim drzwiom chałupy.
Weszli do izby dusznej i mrocznej, przesyconej dymem tudzież za­wiesistą wonią odwaru miętowego i gotowanych kartofli. Skąpa sza­rość dzienna sączyła się tam przez małe, na głucho kołkami zabite okienka, dając nieco nędznego światła na środek izby. Z kątów osnu­tych pajęczyną i cieniami wyzierały koszmary gratów. Jakieś wyrko, z którego rozprutych wnętrzności sterczała mierzwa stęchłej słomy; jakieś kulawe, szeroko rozkraczone zydle własnego przemysłu gospo­darza; jakieś niecki i cebry, których nieodgadniona zawartość rozsie­wała po izbie mdły, stężały fetor. Od pieca uderzało suchym, glinia­nym żarem.
Usiedli, na czym kto mógł. Dziewczyna przykucnęła w progu, po­chlipując i wzdychając.
— O cóż to, Pawle, nachodzą cię te okrutniki? -=• spytał stary.
A teraz Wojtek opowiem ci współczesną wersję tego zdarzenia. Masz mieszkanie do wynajęcia. Wynajmujesz Adamusowi który pracuje, zarabia i płaci ci czynsz. Ale pewnego dnia Adamus traci pracę, a pieniądze z MOPS-u starczają mu tylko na jedzenie. Nie ma pieniędzy na czynsz. Rozsierdzony wysyłasz na niego urzędników i policję, ale nic nie możesz zrobić bo prawo jest za nim
Druga tura bez Bonżura...
123