Mój ojciec to psychopata. Kiedy dziś o tym myślę, ta konstatacja wydaje
mi się dziwna, a jednak jest prawdziwa. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Był czarujący, nieustraszony, ale i bezwzględny. Mimo że nigdy nie uciekał się do przemocy, w części jego duszy, którą nazywamy sumieniem, panował taki ruch jak w zamrażarce Jeffreya Dahmera. Choć nikogo nie zabił, paru z pewnością ustrzelił. Łaska boska, że geny to nie wszystko. Prawda? Wystarczył przypadkowy gest czy rzucona w przelocie uwaga, by mój ojciec dostał, co zechciał. Prawdziwy talent, nie uważacie? Zdaniem wielu osób przypominał bardzo cwaniaka Del Boya z serialu Only Fools and Horses, a ja muszę się z tym zgodzić. Co więcej, nie tylko podobnie się zachowywał, ale i parał się tym samym zajęciem – handlował na bazarze. W gruncie rzeczy można by ów serial produkcji BBC uznać za domowe wideo rodziny Duttonów. Pamiętam, jak pewnego razu pomagałem mu sprzedawać kalendarze na Petticoat Lane Market na londyńskim East Endzie. Miałem wówczas jakieś dziesięć lat, był powszedni dzień i powinienem siedzieć w szkole. Te kalendarze stanowiły prawdziwą gratkę dla koneserów – miały tylko jedenaście miesięcy. – Tato, nie możesz ich sprzedawać – protestowałem. – Przecież brakuje w nich stycznia! – Wiem – on na to. – To dlatego zapomniałem o twoich urodzinach. – Po czym zaczął jakby nigdy nic głośno zachwalać swój towar: – Ludzie, ludzie, macie jedyną szansę kupić prawdziwy jedenastomiesięczny kalendarz! Skorzystajcie z naszej specjalnej oferty, a w przyszłym roku dodatkowy miesiąc dostaniecie zupełnie za darmo! I wiecie co? Sprzedaliśmy wszystkie, co do jednego. Zawsze byłem zdania, że osobowość mojego ojca idealnie pasuje do nowoczesnego świata. Ani razu nie widziałem, żeby spanikował. Albo żeby stracił panowanie nad sobą. Albo zaczął się pocić z jakiegoś powodu. A uwierzcie mi, miał po temu wiele okazji. – Podobno u ludzi strach rozwinął się jako reakcja ułatwiająca przeżycie, żeby mogli ochronić się przed drapieżnikami[1] – powiedział mi kiedyś. – Ale w naszych czasach nieczęsto widuje się tygrysy szablozębne przy stacji metra Elephant and Castle, nie uważasz? I miał rację. Ja przynajmniej nigdy żadnego nie spotkałem. Może jedynie kilka śliskich gadów. No ale te znają wszyscy. Przez długi czas uważałem to powiedzenie mojego taty za jedną z jego straganowych odzywek, za bzdety, które wciskał ludziom – zabawne, ale nic poza tym. Teraz, po latach, zacząłem dostrzegać ukrytą w nich głęboką biologiczną prawdę. W zasadzie mój tatko zadziwiająco precyzyjnie podsumował poglądy dzisiejszych psychologów ewolucyjnych. Kiedyś odczuwanie strachu naprawdę było mechanizmem ułatwiającym przeżycie i chroniącym ludzi przed drapieżnikami. Okazuje się, że na przykład małpy z uszkodzeniem ciała migdałowatego[2] – sortowni uczuć w mózgu – robią bardzo głupie rzeczy, biorą nawet do ręki kobrę. Ale miliony lat później, w czasach, gdy za rogiem nie czyhają na nas dzikie zwierzęta, ten system obronny jest zdecydowanie nadwrażliwy, reaguje na niebezpieczeństwa, które tak naprawdę nie istnieją. Zupełnie jak nerwowy kierowca, który bez przerwy trzyma nogę na hamulcu, zmusza nas do podejmowania nielogicznych, irracjonalnych decyzji. – W plejstocenie nie było giełdy[3], mimo to ludzie mają zakodowaną patologiczną awersję do ryzyka – zauważył George Loewenstein, profesor ekonomii i psychologii w Carnegie Mellon. – Wiele mechanizmów rządzących naszymi emocjami nie jest zbyt dobrze przystosowanych do życia we współczesnych czasach. Mnie, szczerze mówiąc, bardziej odpowiada określenie mojego taty. Fakt, że dziś awersję do ryzyka uznaje się za patologiczną, nie oznacza automatycznie, że tak było zawsze. Równie dobrze tym z nas, którzy cierpią na kliniczną awersję do ryzyka – na przykład chroniczny lęk – mogła się po prostu dostać za duża porcja czegoś skądinąd pozytywnego. Niewykluczone przecież, że w czasach naszych przodków obecność w grupie osobników hiperwrażliwych na zagrożenia decydowała o przeżyciu – tak przynajmniej twierdzą biolodzy ewolucjoniści. Z tego punktu widzenia chroniczny lęk to ważna korzyść adaptacyjna. Im ktoś wrażliwszy na szelest liści, tym większa szansa, że utrzyma przy życiu siebie, a także swoją rodzinę i innych członków grupy. Nawet dziś niespokojni z natury[4] lepiej wykrywają zagrożenia: to właśnie oni dostrzegą tę jedną wrogą twarz wśród dziesiątków zdjęć szczęśliwych lub obojętnych ludzi – a nie jest to bez znaczenia dla osoby, która w nocy znalazła się na obcym terenie. Czasami i lęk może być pomocny. Pogląd, że zaburzenia psychiczne bywają przydatne – a więc nie tylko skazują dotkniętych nimi ludzi na niepotrzebne cierpienia, ale również przynoszą im niezwykłe, choć czasami dziwaczne korzyści – nie jest oczywiście nowy. Już ponad dwa tysiące czterysta lat temu Arystoteles stwierdził: „nie ma geniuszu bez ziarna szaleństwa”. Ten związek pomiędzy genialnością a szaleństwem stał się ewidentny dla większości zwykłych ludzi dzięki takim przebojom kinowym jak Rain Man czy Piękny umysł, przynajmniej w przypadku autyzmu i schizofrenii. W książce Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem[5] neurolog i psychiatra, Oliver Sacks, opowiada między innymi o swoim spotkaniu z pewnymi bliźniakami. John i Michael, obaj głęboko autystyczni, wówczas dwudziestosześcioletni, mieszkali w ośrodku opiekuńczym. Kiedy ktoś pewnego razu wysypał na podłogę zapałki z pudełka, obaj równocześnie wykrzyknęli „111”. Sacks pozbierał zapałki, policzył i… Niepozbawiony podstaw jest też stereotyp genialnego cierpiącego artysty. Malarz Vincent van Gogh, tancerz Wacław Niżyński i John Nash, ojciec teorii gier (więcej o niej później), byli psychotykami. Zbieg okoliczności? Nie, według Szabolcsa Kériego, badacza z Uniwersytetu Semmelweisa w Budapeszcie, odkrywcy polimorfizmu genetycznego powiązanego ze schizofrenią i zdolnościami twórczymi. Kéri stwierdził[6], że ludzie posiadający dwie kopie pewnej jednoliterowej mutacji DNA w genie o nazwie neuregulin 1, którą poprzednio wiązano z psychozą – jak również ze złą pamięcią i wrażliwością na krytykę – często osiągają dużo lepsze wyniki w testach na kreatywność niż ci z jedną kopią tej mutacji lub niemający jej w ogóle. Osoby z jedną kopią są za to relatywnie bardziej kreatywne niż te zupełnie jej pozbawione. Nawet depresja może przynieść pewne korzyści. Ostatnie badania wskazują, że przygnębienie pomaga nam myśleć – ułatwia skupienie uwagi i zwiększa zdolność do rozwiązywania problemów. Joe Forgas, profesor psychologii na University of New South Wales przeprowadził pomysłowy eksperyment[7]. Umieścił koło kasy w małym sklepie papierniczym w Sydney różne drobiazgi: ołowiane żołnierzyki, plastikowe zwierzęta i samochodziki. Kiedy kupujący wychodzili ze sklepu, prosił ich, żeby wymienili wszystkie zauważone przedmioty. Ale była w tym pułapka. Gdy padało, Forgas odtwarzał w sklepie Requiem Verdiego; gdy świeciło słońce, klienci słuchali przebojów Gilberta i Sullivana. Wynik eksperymentu okazał się jednoznaczny: „depresyjni” klienci zapamiętywali niemal cztery razy więcej przedmiotów niż „weseli”. Deszcz z całą pewnością podziałał na ludzi przygnębiająco i kazał im zwracać większą uwagę na otoczenie. Morał z tej historii? Kiedy jest ładna pogoda, pamiętaj, żeby przeliczyć w sklepie resztę. Jeśli już raz zacznie się szukać korzyści wynikających z zaburzeń psychicznych, to szybko okazuje się, że w zasadzie każde niesie ze sobą swego rodzaju nagrodę pocieszenia – w takiej czy innej postaci. Nerwica natręctw? Nigdy nie wyjdziesz z domu, zostawiwszy włączone żelazko. Paranoja? Nigdy nie złapiesz się na kruczki prawne zapisane w umowie drobnym drukiem. Lęki i depresja? Strachu i smutku – dwóch z pięciu podstawowych emocji, jakie odczuwamy, obecnych w jakiejś formie we wszystkich kulturach – doświadczamy w którymś momencie naszego życia nieuchronnie. Z jednym istotnym od tej reguły wyjątkiem. Jest bowiem grupa ludzi, którzy nigdy – nawet w najtrudniejszych i najbardziej wymagających sytuacjach – nie doświadczają ani strachu, ani smutku. To psychopaci. Ktoś, kto jest psychopatą[1][8], nie będzie się martwił, nawet jeśli zostawi w domu włączone żelazko. No bo co mu z tego przyjdzie? Jeśli przedstawicie tego rodzaju problem psychopacie, to popatrzy na was, jakbyście to wy zwariowali. Bo widzicie, według psychopaty jemu nic nie może wyjść na złe, wszystko musi wyjść na dobre. Niepodważalny fakt, że rok składa się z dwunastu, a nie z jedenastu miesięcy, związałby ręce każdemu sprzedawcy wybrakowanych kalendarzy, ale nie mojemu ojcu. On potraktował wadę jako zaletę i sprawił, że pracowała na niego. Nie był oczywiście w takim postępowaniu odosobniony. Ani nie odbiegał, wbrew twierdzeniom niektórych, tak bardzo od normy. Podczas swoich badań poznałem wielu psychopatów wykonujących najróżniejsze zawody – nie tylko tych z własnej rodziny. Jasne, za bramami więzień zetknąłem się z paroma Hannibalami Lecterami i Tedami Bundymi: bezlitosnymi i pozbawionymi sumienia gwiazdami na firmamencie psychopatii. Ale spotkałem również takich, którzy, zamiast niczym rak toczyć społeczeństwo od środka, wzbogacają je i chronią dzięki swym stalowym nerwom, pewności siebie i szybkiemu podejmowaniu decyzji. Niektórzy z nich to chirurdzy, żołnierze, szpiedzy, przedsiębiorcy – a śmiem twierdzić, że i prawnicy. „Nie bądź zbyt zadziorny, wszystko jedno, jaki jesteś dobry. Nie pozwól, żeby się zorientowali w zagrożeniu”, radził młodemu koledze Al Pacino, wcielając się w rolę szefa świetnej kancelarii prawniczej w filmie Adwokat diabła. „Udawaj naiwnego. Bądź prostakiem, kaleką, głupkiem, trędowatym, dziwakiem. Spójrz na mnie – od początku byłem niedoceniany”. Pacino grał w tym filmie diabła, a jego słowa moim zdaniem trafiają w sedno. Jeśli jest coś, co wszyscy psychopaci mają wspólnego, to niezwykła zdolność udawania zwyczajnych, przeciętnych ludzi, choć za fasadą tego wspaniałego przebrania bije zimne jak lód serce bezwzględnego, twardego jak skała drapieżnika. Jak powiedział mi pewien błyskotliwy młody prawnik na balkonie swojego penthouse’u z widokiem na Tamizę: – Gdzieś w środku mnie ukrywa się seryjny morderca. Ale zabawiam go kokainą, wyścigami formuły jeden, forsą i krzyżowym ogniem pytań. Powolutku odsunąłem się od balustrady. To spotkanie na wysokościach (później odtransportował mnie do hotelu rzeką swoim luksusowym ślizgaczem wodnym) stanowi dobrą ilustrację mojej teorii na temat psychopatów: nasza fascynacja nimi wynika w dużym stopniu z faktu, że uwielbiamy iluzje, rzeczy, które na pozór wydają się normalne, a kiedy przyjrzeć im się bliżej, okazuje się, że bynajmniej takimi nie są. Pewien pajęczak, Amyciaea lineatipes, z wyglądu upodobnił się do mrówek, czyli do swego pożywienia. Dopiero gdy już jest za późno, ofiary odkrywają, że popełniły błąd w ocenie jego charakteru. Wielu z moich rozmówców wie dokładnie, jakie to uczucie. A wierzcie mi, że to ci, którzy mieli szczęście. Spójrzcie na zdjęcie. Ile widzicie na nim piłek? Sześć? Przyjrzyjcie się jeszcze raz. Wciąż jest ich sześć? Na końcu przedmowy (strona 18), znajdziecie rozwiązanie tego testu. Tacy właśnie są psychopaci. Na pierwszy rzut oka prezentują się świetnie, potrafią wykorzystać swój czar, charyzmę i nienaganny psychologiczny kamuflaż, by odwrócić naszą uwagę od swej prawdziwej natury; choć anomalia kryje się tuż przed naszym nosem, nas otumania ich odurzająca, hipnotyczna aura. Ale psychopatia, jak zauważył diabeł, a raczej jego ekstrawagancki londyński protegowany, przynajmniej w pewnym stopniu może się nam jednak przysłużyć. Podobnie jak lęk, depresja i sporo innych zaburzeń psychicznych, czasami stanowi element adaptacyjny. Wkrótce przekonamy się, że psychopaci posiadają szereg cech – niezwykły magnetyzm i sprawne podszywanie się pod kogoś, kim nie są, to tylko zestaw startowy – które, jeśli tylko wiemy, jak je okiełznać i kontrolować, przynoszą często znaczne korzyści nie tylko w pracy, ale i w codziennym życiu. Psychopatia jest niczym światło słoneczne: jego nadmiar może wywołać raka i zabić, ale jeśli wystawiamy się na jego działanie z umiarem, ma dobroczynny wpływ na jakość naszego życia i nasze zdrowie. Na kolejnych stronach przyjrzymy się szczegółowo tym cechom i dowiemy się, w jaki sposób ich wykorzystanie w ramach własnych umiejętności psychologicznych może zdecydowanie korzystnie wpłynąć na nasze życie. Oczywiście moim zamiarem nie jest w żadnym razie idealizowanie zachowań psychopatów – a już na pewno nie ich zachowań dysfunkcjonalnych. Byłoby to czymś na kształt poznawczego idealizowania czerniaka: podstępną machinacją dokonywaną na osobowości człowieka. Ale istnieją dowody sugerujące, że psychopatia, przynajmniej w niewielkich dawkach, to coś jak osobowość plus opalenizna – może przynieść zaskakujące korzyści. Widziałem to na własne oczy. Kiedy mój ojciec zrezygnował z handlu na bazarze i przeszedł na emeryturę, bogowie nie patrzyli już na niego zbyt przychylnym okiem. (Choć przecież nie był zbyt wybredny: na pace jego trójkołowej furgonetki sąsiadowały ze sobą figurki Buddy, Mahometa, Najświętszego Serca, Maryi Dziewicy…). Zachorował na chorobę Parkinsona i w przerażająco krótkim czasie z kogoś, kto w dziesięć sekund potrafił spakować walizkę (zaskakująco przydatna umiejętność), zmienił się w kogoś, kto nie potrafi ustać na własnych nogach bez asysty dwóch osób („Kiedyś byliby to gliniarze”, mawiał o tej obstawie). I wtedy jednak miewał swoje momenty, choć odkryłem to, dopiero gdy umarł. Pewnego wieczoru, niedługo po pogrzebie, przeglądałem jego rzeczy i natrafiłem w szufladzie na notes pełen odręcznych notatek. Były to zapiski opiekunek towarzyszących ojcu w ostatnich miesiącach życia (udało mu się, wbrew radom wszystkich, zostać we własnym domu) – swego rodzaju dziennik opieki. Pamiętam, że pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę w tych zapiskach, była schludność i szczegółowość kolejnych wpisów. Pismo, niewątpliwie kobiece, wiło się zmysłowo po stronicach, odziane skromnie w błękity lub czernie długopisów Bica, każdy szeryf i ligatura znajdowały się na swoim miejscu. Ale im dłużej czytałem, tym bardziej uderzała mnie ich jednostajność – brak jakichkolwiek zmian w ostatnich miesiącach życia ojca. Jakże monotonny, powtarzalny i ponury był jego ostatni występ na straganie życia. Oczywiście, kiedy wpadałem z wizytą, nie dawał nic po sobie poznać. Parkinson może i pożerał żywcem jego ciało, ale nie był żadnym przeciwnikiem dla jego ducha. Za to notatki mówiły same za siebie: „7.30, asysta przy podnoszeniu z łóżka pana Duttona”. „Golenie pana Duttona”. „Przygotowanie kanapki z ogórkiem dla pana Duttona”. „Filiżanka herbaty dla pana Duttona”. I tak dalej, i tak dalej ad infinitum. Wkrótce znudziłem się i jak to zwykle się dzieje, zacząłem przerzucać po kilka kartek bez czytania. Nagle coś przyciągnęło mój wzrok. Drżącym, pajęczym pismem, wielkimi literami na samym środku strony napisano następujący tekst: „PAN DUTTON ĆWICZYŁ GWIAZDY NA KORYTARZU”. A kilka stron dalej: „PAN DUTTON WYKONAŁ STRIPTIZ NA BALKONIE”. Coś mi podpowiadało, że on to zmyślił. No ale przecież mowa o moim ojcu. Dlaczego miałby zmieniać swoje nawyki? Choć zasady gry uległy zmianie, choć jego dusza znalazła się pod ostrzałem, a obwody i synapsy mózgu zostały zaatakowane bezlitosnym ogniem wroga, choć jego szanse spadły w zasadzie do zera – odchodził, walcząc zażarcie. Gwiazdy i striptiz biją na głowę golenie i kanapki z ogórkiem serwowane w każdy dzień tygodnia. I jakie ma znaczenie, że to tylko kłamstwa? * * * No dobrze. Macie rację, piłek jest sześć. A teraz przyjrzyjcie się rękom mężczyzny na zdjęciu. Czy zauważyliście coś niezwykłego? |
A z jakiej to krążki fragment? >;PP
|
Poczekam na innych ![]()
Druga tura bez Bonżura...
|
Kto by pomyślał Andrzeju >;) że dla jednych piekło, innym może być rajem? >;))
|
Zabanowany
|
Ten post był aktualizowany .
ZAWARTOŚCI USUNIĘTE
Autor usunął wiadomość.
|
Dawno temu spotkałem swojego dawnego wspólnika, zaskoczył mnie, bo myślałem że jest poważnym zamożnym człowiekiem, a był robotnikiem alkoholikiem. Był zadowolony że nie używa umysłu, "ręce same swoje zrobią" było mi bardzo przykro.
|
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Lothar.
No jak lubią wyzwania, to czemu nie? ![]()
Druga tura bez Bonżura...
|
Pan Milton miał zostać purytańskim pastorem a napisał Raj utracony >;))
John Milton (ur. 9 grudnia 1608 w Londynie, zm. 8 listopada 1674 tamże) – angielski poeta i pisarz, autor poematu Raj utracony (1667). Mimo swojej ślepoty nadal był aktywnym pisarzem, np. tworząc „Raj Utracony” dyktował go swoim córkom[1]. Wczesne lata Urodził się w rodzinie zamożnego londyńskiego notariusza, przesiąkniętej tradycją purytańską, poważającej jednak sztukę, muzykę i poezję. John Milton uczęszczał do londyńskiej St. Paul School, mając za nauczyciela Thomasa Younga, purytańskiego kaznodzieję. W latach 1624–1632 Milton studiował nauki humanistyczne w Christ’s College na Uniwersytecie Cambridge. W trakcie studiów poznał kilka języków, w tym grekę i łacinę, w której pisał poezję. Po zdobyciu stopnia naukowego Milton wrócił do rodzinnego domu w Horton, w którym spędził pięć kolejnych lat. Po śmierci matki w 1637 Milton wybrał się w 1638 w podróż po Europie. Najpierw odwiedził Paryż, gdzie spotkał się z Grocjuszem, słynnym ambasadorem królowej Szwecji. Następnie przez Niceę udał się do Italii. Milton od bardzo młodego wieku – wbrew tendencjom epoki, w której tworzył – pragnął być poetą epickim. Zrezygnował z wymarzonej dla niego przez ojca kariery anglikańskiego duchownego i wybrał twórczość poetycką jako sposób służenia wierze protestanckiej. Pierwszym znaczącym dziełem Miltona była oda On the Morning of Christ’s Nativity (Hymn na Boże Narodzenie) z 1629 roku, opisująca upadek pogańskiego świata wraz z narodzeniem Chrystusa. Ma ona niewiele wspólnego z poezją metafizyczną i manieryzmem ówczesnej epoki. Uderza jej klasyczne piękno i perfekcyjny dobór słów, których znaczenie harmonijnie współgra z brzmieniem. Wielu znawców twierdzi, że nigdy potem, nawet w bardziej znanych dziełach, poeta nie wykazał się większym kunsztem językowym. W latach 1632–1638 kiedy przebywał w Horton, w Buckinghamshire porzucił na dobre myśl o jakiejkolwiek karierze zawodowej, postanawiając poświęcić się nauce i pisaniu. Twórczość z tego okresu ukazuje wrażliwość Miltona na przyrodę, która nie jest jedynie opisywana, lecz służy jako środek dla przedstawienia stanu umysłu poety. W Horton powstał m.in. dyptyk poetycki L’Allegro (Wesoły) i Il Penseroso (Zadumany). Radości życia wiejskiego są zestawione z zaletami samotnej medytacji i zadumy na łonie natury. Około roku 1634 powstały dramaty poetyckie – niedokończony Arcades oraz Comus. Świat przyrody, leśnych duchów i nimf posłużył autorowi za tło zmagania się niewinnej dziewczyny z nastającym na jej cnotę Comusem – bożkiem pijaństwa i rozpusty. Dzięki postaci dobrej bogini, która pomaga braciom dziewczyny, cnota opiera się grzechowi. Kolejny raz z treści utworu przebijają purytańskie ideały – pochwała moralności i pogarda dla zmysłowości. Ostatnim wczesnym dziełem w języku angielskim była pełna aluzji do mitologii dwustuwersowa elegia Lycidas z 1637 roku. Powstanie jej zainspirowała śmierć znanego Miltonowi z Cambridge Edwarda Kinga, młodego uczonego, który zginął w katastrofie morskiej. Szczególnie interesujące są tutaj rymy – niewystępujące w stałym porządku, przeplatające się z wolnymi wersami. Nadaje to utworowi specyficzną melodykę. Śmierć Kinga w rzeczywistości sprowokowała Miltona do spojrzenia na własne życie i utwierdzenia się w poczuciu poetyckiej misji, bez ambicji na sukces i sławę. Wiek dojrzały Marzeniem Miltona było stworzenie wielkiego eposu – myślał o upamiętnieniu legendarnego króla Artura i bitew z Saksonami. Idea ta nigdy nie została zrealizowana. W 1638 roku poeta udał się do Italii, aby uzupełnić swą edukację w zakresie klasycznej literatury. W kolebce tak obmierzłego Anglikom papizmu nie czuł się źle – zyskał nawet podziw i poważanie. Przebywał we Florencji, Rzymie i Neapolu, gdzie zetknął się m.in. z Galileuszem, Manso (mecenasem Torquato Tasso i Mariniego) i śpiewaczką Leonorą Baroni, której głos opisał jako „głos samego Boga”. Wtedy też powstało pięć sonetów miłosnych ku czci włoskiej damy, poznanej tuż przed powrotem do ojczyzny. Tymczasem w Anglii trwała walka króla z parlamentem. Pod wpływem owych wydarzeń obudziła się w Miltonie potrzeba oddania sprawie politycznej i religijnej. Na 20 lat, aż do dnia restauracji monarchii, zamilkł prawie zupełnie jako poeta (powstało wtedy zaledwie kilkanaście sonetów). Rodząca się powoli idea napisania monumentalnego utworu poetyckiego o upadku aniołów, stworzeniu i klęsce człowieka, odeszła na plan dalszy. Trzydziestopięcioletni Milton ożenił się z liczącą wówczas 16 lat Mary Powell, wywodzącą się ze spokrewnionej z Miltonami rodziny rojalistów o obcych mu poglądach religijnych i politycznych. Mary Powell została zmuszona do tego ślubu przez swojego ojca, który wymógł w zamian za to na Miltonie odstąpienie od egzekucji długu. Małżeństwo okazało się pomyłką – młoda żona odeszła po 6 miesiącach pożycia, co sprowokowało Miltona do napisania czterech traktatów na temat rozwodu, którego ówczesne prawo nie uznawało. Sugerował dopuszczalność rozwodu w wypadku wzajemnego niedopasowania małżonków lub bezdzietności. Podczas wojny domowej, w 1645 roku, Mary została zmuszona do powrotu do swego formalnego męża, który zajął się nią oraz jej rodziną po tym, jak rząd Cromwella skonfiskował tej rodzinie cały majątek. Mary urodziła Miltonowi dwoje dzieci i zmarła przy porodzie trzeciego. Strona tytułowa pierwszego wydania Raju utraconego W latach 1641 i 1642 ukazało się 5 traktatów o tematyce religijnej, będących przede wszystkim purytańską krytyką katolicyzmu. Najważniejsze z nich to Of Reformation Touching Church Discipline in England (O reformacji kościoła w Anglii) i The Reason of Church Government Urged against Prelaty (Racja istnienia rządu kościelnego). W 1644 roku wydana została broszura Education, mówiąca o konieczności reformy państwowych uniwersytetów, oraz Areopagitica – traktat przeciwko cenzurze dzieł drukowanych. Śmiałe pióro Miltona zostało dostrzeżone przez samego Cromwella, który mianował go sekretarzem do spraw korespondencji zagranicznej (w języku łacińskim) przy Radzie Państwa. W tym okresie, po egzekucji Karola I w 1649 roku, powstała m.in. broszura Pro populo anglicano defensio (Obrona narodu angielskiego). Żmudna praca w kancelarii i długoletnie nadwerężanie wzroku podczas czytania i pisania doprowadziły Miltona w 1657 roku do ślepoty. W tym samym roku Milton po raz drugi się ożenił – z Catharine Woodcock, która zmarła przy urodzeniu dziecka 15 miesięcy później. Upadek dyktatury Cromwella i restauracja monarchii w osobie Karola II w 1660 roku spowodowały przejściowe trudności w życiu Miltona – „pierwszego pióra” rewolucji. Udało mu się jednak powrócić do spokojnego życia i do poezji, u boku trzeciej żony – Elisabeth Minshull oraz córek. Czytały one ociemniałemu poecie książki i spisywały dyktowane przez niego utwory. Owoce dojrzałej twórczości Miltona to opublikowany w 1667 roku wielki poemat epicki Paradise Lost (Raj utracony) oraz Paradise Regained (Raj odzyskany) i napisana w tradycji Sofoklesa tragedia Samson Agonistes (Samson walczący) – oba utwory z 1671 roku. Dzieła te wyrażają rozważania biblijne Miltona w aspekcie jego własnego życia. Przez wiele lat do swojej śmierci pisał po łacinie obszerny traktat zatytułowany De Doctrina Christiana (O doktrynie chrześcijańskiej)[2]. Został on odnaleziony dopiero w roku 1823 i wydany dwa lata później[3]. Szeroko objaśnił w nim swoje podejście do chrześcijańskich nauk i trybu życia odrzucając wiele powszechnie przyjętych dogmatów w tym również dogmat Trójcy[4]. Inspiracje i popularność John Milton w pełni poświęcił talent sprawom religii i państwa. Przerósł epokę, w której żył, poprzez niełatwą tematykę swych utworów, nieczytelną dla osób bez klasycznego wykształcenia. Mistrzowskie operowanie językiem stawia go wśród największych autorów literatury światowej. Choć pisma Miltona zostały w większości docenione już za jego czasów, pełne ich zrozumienie nastąpiło dopiero w epoce oświecenia i później. Milton, a w szczególności jego Raj utracony, stał się inspiracją dla wielu twórców, m.in. Williama Blake’a, Percy Bysshe Shelleya, Williama Wordswortha. Operę Raj utracony stworzył w 1978 roku polski kompozytor Krzysztof Penderecki. Polskie przekłady Miltona przekładali na język polski m.in. Jacek Przybylski (1791), Franciszek Ksawery Dmochowski (1803)[5], Władysław Bartkiewicz (1902), Antoni Lange, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jan Kasprowicz, Aleksander Mierzejewski, Jerzy Pietrkiewicz, Michał Sprusiński, Stanisław Barańczak[6] i – najdoskonalej – Czesław Miłosz i Maciej Słomczyński[7]. Na język czeski Raj utracony przełożył Josef Jungmann. Jego wersja stała się na długi czas eposem narodowym Czechów, podobnie zresztą jak dla Polaków epopeją była Jerozolima wyzwolona w przekładzie Piotra Kochanowskiego. Na temat dorobku przekładowego Jungmanna pisała Teresa Zofia Orłoś[8]. W filmie Adwokat diabła bohater grany przez Ala Pacino, reprezentujący szatana, nosi nazwisko John Milton. Przypisy Ken Robinson: Oblicza umysłu. Wydawnictwo Element, 2016, s. 180. ISBN 83-65532-05-0. Milton John, [w:] Encyklopedia PWN [online] [dostęp 2018-10-27]. Encyklopedia Gutenberga: Milton John. gutenberg.czyz.org. [dostęp 2018-10-27]. Zbigniew Ogonowski: Racjonalizm w polskiej myśli ariańskiej i jego oddziaływanie na Zachodzie. s. 162. Zobacz: Poeci języka angielskiego, tom I., Warszawa 1969. Od Chaucera do Larkina, Kraków 1993. Zobacz Jerzy Strzetelski, Posłowie [w:] John Milton, Raj utracony. Przełożył Maciej Słomczyński, Kraków - Wrocław 1986, s. 339. Teresa Zofia Orłoś: Leksyka słowiańska w przekładach Josefa Jungmanna. Slavia Occidentalis 1991 t. 46/47 (1989/1990) s. 247-260. |
|
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Lothar.
Tytuł oryginału: The Wisdom of Psychopaths
Projekt serii: Mariusz Filipowicz Projekt okładki: Mariusz Filipowicz Konsultacja i redakcja: Aleksandra Bednarska Opracowanie indeksu: Katarzyna Szajowska Korekta: Halina Hałajkiewicz Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski © 2012 Kevin Dutton. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014 © for the Polish translation by Monika Wyrwas-Wiśniewska ISBN 978-83-7758-837-6 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2014 Wydanie I |
Ten post był aktualizowany .
Z pewnością zgodziłby się z nim siedemnastowieczny angielski filozof
Thomas Hobbes. Jakieś trzysta lat temu w Lewiatanie przewidział on dokładnie taką możliwość w koncepcji „siły i podstępu”: siła i podstęp stanowią pierwotną, a w zasadzie jedyną, przyczynę sprawczą. „A co najgorsze jest bezustanny strach i niebezpieczeństwo gwałtownej śmierci. I życie człowieka jest samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”[27]. Według Hobbesa receptę na to znaleźć można jedynie w świątyni zgody. W tworzeniu sojuszy z innymi. Warunki rozgrywki Axelroda stanowiły odbicie tej ludzkiej i przedludzkiej ewolucji. Kilka tuzinów regularnie spotykających się jednostek to mniej więcej właściwa liczba, jeśli chodzi o wczesne społeczności. A każdy program był wyposażony nie tylko w umiejętność zapamiętywania poprzednich spotkań, ale również modyfikowania swego działania zgodnie z tą pamięcią. Jasne staje się, dlaczego teoria moralnej ewolucji okazała się tak intrygująca, kiedy weźmie się pod uwagę, co zostało wpuszczone w maszynę Axelroda i co z niej wyszło po drugiej stronie. Wygląda na to, że zasada „przeżycia najlepiej przystosowanych” wbrew wcześniejszym poglądom wcale nie nagradza bezkrytycznie rywalizacji. Raczej nagradza ją wybiórczo. Owszem, w pewnych okolicznościach agresja może nam otworzyć drzwi (od razu na myśl przychodzi Jim i Buzz), ale w innych wręcz przeciwnie, może je zamknąć, jak było w przypadku świętych i krętaczy. Okazuje się więc, że psychopaci mają rację tylko w połowie. Nie można zaprzeczyć, że czasami – ze względu na twarde warunki egzystencji – sprawdza się brutalna prawda, że przeżywa najlepiej przystosowany. Ale nie można twierdzić, że tak jest zawsze. Ubodzy w duchu, jak się okazuje, naprawdę przejmą ziemię. Tyle że po drodze poniosą straty. „Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie!”[28] to dobra rada. A teraz, jakieś dwa tysiące lat później, dzięki Robertowi Axelrodowi i Anatolowi Rapaportowi, wreszcie możemy dowieść tego matematycznie. Oczywiście w każdym z nas tkwi coś z psychopaty – to nie ulega wątpliwości. Tak samo jak to, że grube ryby z biura selekcji naturalnej zapewniły psychopatom trwały ewolucyjny azyl. Jasne, moralność świętych i krętaczy wyryta jest w darwinowskim kamieniu – jeśli ktoś ją obali, w końcu nikt z nas nie przetrwa – ale czasami są takie sytuacje, kiedy wszyscy musimy wcisnąć gaz. Kiedy wszyscy, racjonalnie, w zgodzie z prawem i instynktem samozachowawczym, musimy „docisnąć”. Wróćmy po raz ostatni do wirtualnego doświadczenia Axelroda. Powodem znalezienia się WET ZA WET na szczycie w tak bezwzględny i skuteczny sposób było to, że pod maską łagodności kryło się wnętrze ze stali. Kiedy sytuacja tego wymagała, nie miał żadnych problemów z postawieniem swej krzemowej stopy na szyi przeciwnika. A właściwie odwrotnie, gdy tylko pojawiała się okazja, wyrównywał rachunki. Tajemnica sukcesu WET ZA WET polega tak samo na obecności jego bezwzględnej mrocznej strony, jak i na braku strony jasnej; na tym, że kiedy zaczęło się robić nieprzyjemnie, potrafił wspiąć się w górę i zmieszać z najlepszymi. Konkluzja jest równie jasna, jak niepokojąca. Recepta na sukces programu WET ZA WET z pewnością miała elementy psychopatyczne. Mamy tu i powierzchowny wdzięk, i bezwzględne poszukiwanie zemsty, i nieugiętą pewność siebie, z jaką wracał do normalności, jakby nic się nie stało. WET ZA WET to wprawdzie nie Bractwo Aryjskie, ale słychać tu jego echo. Coś jak: przemawiaj łagodnie, ale noś ze sobą wielki kij. Dobra rada, jeśli chcesz być na przodzie – zarówno w wirtualnym, jak i prawdziwym świecie. Właśnie dlatego, by wrócić po raz ostatni do postawionego wcześniej pytania, psychopaci nadal chodzą po ziemi i nie utonęli bezpowrotnie w zabójczych prądach darwinizmu, które terroryzują pulę genów. W społeczeństwie zawsze będą potrzebni ryzykanci, ci którzy łamią serca i reguły. Gdyby ich nie było, dziesięcioletni chłopcy bez przerwy tonęliby w stawach, a już lepiej sobie nie wyobrażać, co działoby się na morzu. Gdyby pierwszy oficer Francis Rhodes i marynarz Alexander Holmes nie mieli odwagi zrobić rzeczy niesłychanej, nie wiadomo, czy ktokolwiek przeżyłby tę straszną noc w kwietniu 1841 roku, dwieście pięćdziesiąt mil od nieprzyjaznego wybrzeża Nowej Fundlandii, na targanym sztormem, lodowatym północnym Atlantyku. CZTERY Mądrość psychopatów To, że coś mnie nie obchodzi, nie oznacza, że tego nie rozumiem. HOMER SIMPSON Postanowienie noworoczne Mój pierwszy przyjaciel jest psychopatą. Znamy się od przedszkola. Pamiętam, jak jedna z opiekunek zaprowadziła mnie do piaskownicy i przedstawiła mi blond grubaska. Bawił się układanką, w której każdy klocek trzeba było włożyć w otwór odpowiadający mu kształtem. Wziąłem gwiazdkę i spróbowałem ją wepchnąć w miejsce, jak teraz podejrzewam, przeznaczone dla papugi. Gwiazdka nie pasowała. Co gorsza, utknęła w tym otworze. Johnny poświęcił jakieś dwadzieścia sekund (to cała wieczność w życiu pięciolatka) na jej wyciągnięcie. A potem dźgnął mnie tym cholerstwem w oko. Ten bezduszny, niczym niesprowokowany i, mówiąc szczerze, jawnie niedojrzały atak, w pewnym sensie stanowił kulminacyjny punkt naszej przyjaźni. Mija dziesięć lat. Obaj z Johnnym chodzimy do tego samego liceum. Jest przerwa. On podchodzi do mnie i pyta, czy może pożyczyć moją pracę domową z historii. Swoją „zostawił w domu”. A zgadnijcie, jaka zaraz będzie lekcja? – Nie martw się – mówi Johnny. – Nikt się nie zorientuje. Przerobię ją. Daję mu swoją pracę. I zgłaszam się do niego po jej odbiór zaraz po dzwonku na lekcję. – Masz moją pracę domową, Johnny – mówię szeptem. On kręci głową. – Nic podobnego. Zaczynam panikować. Nauczyciel należy do tych nieugiętych – nie masz pracy, nie dostaniesz zaliczenia. I jeszcze zostajesz po lekcjach. – Jak to nic podobnego? – syczę. – To gdzie ona jest? – Słuchaj, Kev, jest tak – wyjaśnia Johnny spokojnie, jakby mi opowiadał bajkę na dobranoc. – Nie miałem czasu jej przerobić, jak obiecywałem. No i przepisałem słowo w słowo. – Ale gdzie ona jest? – pytam rozpaczliwie. Nauczyciel wchodzi już do klasy. Johnny patrzy na mnie, jakbym oszalał. – Przecież nie możemy obaj oddać tej samej pracy, no nie? – mówi. – Nie! – wykrzykuję, nadal nie łapiąc, o co mu chodzi. – Nie możemy! Więc gdzie, do cholery, jest moja?! Johnny wzrusza ramionami i wyjmuje „swoją”, żeby ją oddać nauczycielowi. – W koszu na śmieci – mówi obojętnie. – Za drugim budynkiem. Instynktownie zrywam się z krzesła. Może uda mi się ją przynieść, nim zacznie się lekcja. – Ty dupku – warczę. – Ja cię, kurwa, zabiję! Johnny łapie mnie za ramię i sadza na krześle. – Słuchaj – mówi z pełnym troski, ojcowskim uśmiechem, wskazując za okno. – Leje jak z cebra, zmokniesz. Nie chcesz chyba stracić szansy na pobicie rekordu szkoły w biegu na milę, łapiąc teraz zaziębienie? W tonie Johnny’ego nie ma ani krzty ironii. Znam go dość długo. On szczerze wierzy, że dba o moje interesy. Że naprawdę leży mu na sercu moje dobro. Co najgorsze, w tej sytuacji muszę się z nim zgodzić. Drań ma rację. Nikt nie pobił tego rekordu od sześciu lat, a na treningach szło mi naprawdę dobrze. Głupio byłoby zaprzepaścić tyle ciężkiej pracy, robiąc w ostatniej chwili taką głupotę. Zostaję i usiłuję pogodzić się z losem. – Dobry chłopak – mówi Johnny. – W końcu to tylko praca domowa. Życie jest za krótkie, żeby się tak przejmować. Nie słucham go. Staram się wymyślić jakieś wiarygodne wyjaśnienie, dlaczego nie mam pracy domowej. Może, jeśli nie przemoknie za bardzo, zdołam ją wysuszyć albo przepiszę ją i oddam później? Nie mam wiele czasu na rozmyślania, bo Ponury Żniwiarz jest już dwa rzędy od nas, a w ręku trzyma garść zwięzłych wypocin na temat wojny francusko-pruskiej. Johnny bierze swoją pracę i przygląda się jej z zadowoleniem. Po czym klepie mnie po plecach, wygląda przez okno i krzywi się na widok deszczu. – Poza tym i tak to by nic nie dało, Kev – dodaje. – Zapomniałem ci powiedzieć, że w koszu jest tylko to, co zostało z twojej pracy. Spaliłem ją, stary. Możecie się zastanawiać, czemu, u licha, przez tyle lat się z nim przyjaźniłem. Czasami, w chwilach refleksji, ja sam się nad tym zastanawiam. Nie zapominajcie, że Johnny to psychopata[29]. A to miewa, o czym wszyscy wiemy, swoje plusy. Jedną z jego zalet jest niesamowita zdolność do obracania dosłownie każdej sytuacji na swoją korzyść – dość częsta cecha wśród bardzo inteligentnych członków tego gatunku. Jest bez wątpienia jednym z najbardziej przekonywających osób, jakie zdarzyło mi się poznać (a znam dość sporo najlepszych oszustów świata). W zasadzie można by go określić mianem geniusza perswazji. Kiedy mieliśmy jakieś pięć czy sześć lat, rodzice Johnny’ego musieli pod koniec grudnia wyjechać na pogrzeb do Kanady. On został w domu. Sylwestra spędzał u nas. Około dziewiątej wieczorem moi rodzice zaczęli robić delikatne aluzje, że czas iść do łóżka. W rodzaju: „Czas do łóżka, chłopcy”. Jak każdy szanujący się sześciolatek, nie chciałem iść spać. – Ale, mamo – jęczałem. – Johnny i ja chcemy poczekać na północ. Proszę… Matka pozostawała nieugięta, co oczywiście nie powstrzymało mnie od wyrecytowania całego katalogu wiarygodnych uzasadnień tej konieczności – od faktu, że wszyscy nasi koledzy mogą nie spać do północy (bardzo oryginalne, prawda?), po głęboką obserwację, że Nowy Rok jest tylko raz w roku. Tymczasem Johnny milczał jak grób. Pamiętam, że po prostu siedział i oglądał rozgrywający się dramat. Zupełnie jak najlepszy adwokat w mieście, który tylko czeka na okazję, by rozłożyć oskarżyciela na łopatki. Wreszcie mama miała dosyć. – Wystarczy! – powiedziała. – Wiesz doskonale, co będzie, jak pójdziesz późno spać. Zrobisz się marudny, a następnego dnia wstaniesz dopiero w południe. Porzuciwszy wszelką nadzieję, rzuciłem Johnny’emu zrozpaczone spojrzenie. Gra była skończona. Pora powiedzieć „dobranoc”. Tego, co stało się chwilę potem, nie spodziewał się nikt. Idealnie wyczekawszy właściwy moment, właśnie kiedy miałem się poddać i ruszyć na górę, Johnny przerwał milczenie. – Ale, pani Dutton, chyba nie chce pani, żebyśmy wstali bladym świtem i biegali po domu, kiedy będzie pani leżała w łóżku z migreną? – spytał. Poszliśmy spać dopiero o trzeciej nad ranem. Mroczna triada i psychika Jamesa Bonda Talent Johnny’ego do wyciskania wszystkiego, co się tylko da, z każdej sytuacji, przydał mu się w życiu. Wstąpił do tajnych służb. – Na górze zbiera się nie tylko śmietanka, Kev, ale również szumowiny – zwykł mawiać. – I wiesz co? Ja jestem jednym i drugim. Zależy, co mi bardziej odpowiada. Trudno się nie zgodzić z tak błyskotliwą oceną. Nie trzeba dodawać, że fakt przyjęcia Johnny’ego do MI5 – brytyjskiego odpowiednika FBI – nikogo nie zaskoczył. Cokolwiek dla nich robi, bez wątpienia jest w tym dobry. Ma tak stalowe nerwy, taką charyzmę i demoniczną siłę perswazji, że nawet ze stryczkiem na szyi – jak powiedział mi na przyjęciu jeden z jego kolegów – przekonałby cię, żebyś mu oddał własne spodnie. – Udusiłby cię własną aureolą, a potem założył ją z powrotem, jakby nic się nie stało – dodał. Nie musiał mnie przekonywać. Jeśli Johnny zaczął wam trochę przypominać Jamesa Bonda, to nie jest to przypadek. Trudno pozbyć się podejrzeń, że ten drugi wybitny członek Tajnych Służb Jej Królewskiej Mości również może być psychopatą. Mroczny świat szpiegów i kontrwywiadu sąsiaduje z tajemniczym światem seryjnych morderców, jego członkowie zamiast niezgłębionego przymusu zabijania posiadają licencję. A gdyby agent, którego wszyscy znamy i kochamy, zamienił swojego Walthera PKK na formularz PPI, mogłoby się okazać, że osiąga wysoki wynik. Ale czy jest jakaś podstawa do takich spekulacji? Co innego fantazja, co innego rzeczywistość. A zatem czy istnieje szansa, że Johnny jedynie przypadkiem znalazł zatrudnienie w tajnych służbach? Człowiek, który zadał sobie podobne pytanie, a potem wyruszył na poszukiwanie odpowiedzi, to psycholog Peter Jonason. W 2010 roku Jonason[76] (wówczas zatrudniony na New Mexico State University) i jego koledzy opublikowali artykuł zatytułowany: Kim jest James Bond? Mroczna triada jako styl społeczny agentów, w którym wykazali, że ludzie posiadający pewien szczególny zestaw trzech cech – ogromne, wystrzeliwujące wręcz w stratosferę poczucie własnej wartości i narcyzm; nieustraszoność, bezwzględność, impulsywność i szukanie podniet właściwe dla psychopaty; oraz skłonność do oszustwa i makiawelizmu – mogą sobie całkiem dobrze radzić w takich środowiskach. I nie tylko. Często miewają również dużą liczbę partnerek seksualnych i większe skłonności do nawiązywania przelotnych związków niż mężczyźni, którzy prawie nie posiadają tych cech. Mroczna triada bynajmniej nie powoduje problemów w nawiązywaniu stosunków z płcią przeciwną, stwierdza Jonason. Wręcz przeciwnie, może wzbudzać zainteresowanie kobiet i w ten sposób, dzięki większemu potencjałowi propagacji genów, stanowić udaną strategię reprodukcyjną. Nawet pobieżne przejrzenie nagłówków artykułów w prasie brukowej i kolumn plotkarskich wskazuje, że ta teoria ma pewne podstawy. I to mocne. Zdaniem Jonasona jednym z najlepszych przykładów jest James Bond. – Nie jest ugodowy, jest za to bardzo ekstrawertyczny i lubi próbować nowych rzeczy – zauważa. – W tym nowych kobiet. I zabijania ludzi. Jonason przetestował dwustu studentów college’u[77] za pomocą kwestionariusza opracowanego w taki sposób, by określał obecność cech mrocznej triady. Ochotników pytano ponadto o ich związki seksualne, w tym stosunek do przelotnych znajomości i partnerek na jedną noc. Okazało się, że ci, którzy posiadali cechy mrocznej triady, zwykle zaliczali więcej panienek od tych z niskim wynikiem. Sugeruje to, że obecność tych trzech cech osobowościowych – narcyzmu, makiawelizmu i psychopatii – usprawnia szczególny proces godowy osobników alfa, którego celem jest zmaksymalizowanie potencjału reprodukcyjnego. Opiera się on na dwóch zasadach: 1. Zapłodnić tyle kobiet, ile się da. 2. Zwinąć się, nim któraś wystąpi o alimenty. ![]() Najwyraźniej taka strategia reprodukcyjna dobrze sprawdza się w praktyce. Bo inaczej, jak zauważa Jonason, jakim cudem takie cechy przetrwałyby u ludzi?[30] Drugi kraniec psychopatii: biznes Co ciekawe, psychopaci wspinają się na sam szczyt nie tylko w reprodukcji. Psychologowie ewolucyjni[31], tacy jak Peter Jonason, zgadzają się ze specjalistami od teorii gier, takimi jak Andrew Colman, którego poznaliśmy w poprzednim rozdziale, co do tego, że istnieją też inne obszary życia, inne pola, na których opłaca się być psychopatą. Strategia psychopatyczna nie przekłada się jedynie na większy sukces w sypialni. Przydaje się również na naradach zarządu. Dowodzi tego dobitnie badanie przeprowadzone w 2005 roku[78] przez zespół psychologów i neuroekonomistów ze Stanford University, Carnegie Mellon University i University of Iowa. Miało ono formę gry składającej się z dwudziestu partii. Wzięły w nim udział trzy grupy uczestników: osoby zdrowe, pacjenci ze zmianami w obszarach mózgu związanych z przetwarzaniem emocji (ciało migdałowate, kora oczodołowa-czołowa czy kora czuciowo-somatyczna) i pacjenci z uszkodzeniami mózgu niezwiązanymi z emocjami. Na początku gry uczestnik otrzymywał pulę dwudziestu dolarów; w każdej rozgrywce mógł postawić jednego dolara na określony wynik rzutu monetą. Jeśli przegrał, to tracił dolara, ale jeśli wygrał, to zyskiwał dwa i pół. Nie trzeba geniusza, żeby się domyślić, kto wygrywał. – Na logikę najwłaściwszą strategią jest obstawianie w każdej partii – mówi Baba Shiv, profesor marketingu w Stanford Graduate School of Business. Ale logika, jak stwierdziła raz aktywistka polityczna Gloria Steinem, leży często w oku logika. Jeśli istnieją momenty, co przewiduje teoria gier, w których naprawdę opłaca się wcisnąć gaz – a psychopaci mają cięższą nogę – wówczas, zgodnie z dynamiką gry, uczestnicy badania z istotną patologią uczuć (deficytami w przetwarzaniu emocji) powinni pokonać pozostałe grupy. Dokładnie taki był wynik badania. W miarę jak rozwijała się gra, uczestnicy normalnie przetwarzający emocje (bez względu na inne deficyty) obstawiali coraz mniej chętnie, trzymając się konserwatywnej strategii zachowania już zdobytej wygranej. Ci pozbawieni emocjonalnych pasów bezpieczeństwa, które wszyscy zwykle mocno zapinamy, grali dalej i kończyli grę ze znacząco większym zyskiem niż przeciwnicy. – To chyba pierwsze badanie, w którym wykazano, że osoby z uszkodzeniami mózgu podejmują lepsze decyzje finansowe niż zdrowe – stwierdza George Loewenstein, profesor ekonomii i psychologii w Carnegie Mellon. Antoine Bechara, obecnie profesor psychologii i neurobiologii na University of Southern California, posuwa się nawet o krok dalej. – Badania muszą określić okoliczności, w których emocje mogą być użyteczne lub szkodliwe, [w których] powinny sterować ludzkim zachowaniem, a w których nie – zauważa. – Maklerów giełdowych odnoszących największe sukcesy zapewne słusznie można by nazwać funkcjonalnymi psychopatami, którzy albo lepiej potrafią kontrolować swoje emocje, albo nie doświadczają ich w takim samym stopniu jak my wszyscy. Baba Shiv całkowicie się z nim zgadza. – Wielu prezesów firm i wielu świetnych prawników również może posiadać właśnie takie cechy – brzmi jego dość niepokojący werdykt. Badanie przeprowadzone przez ekonomistę Cary’ego Frydmana i jego kolegów[79] z California Institute of Technology potwierdza obserwacje Shiva. Frydman wręczył ochotnikom po dwadzieścia pięć dolarów, a potem przedstawił im serię podstępnych dylematów finansowych. W krótkim, określonym z góry czasie musieli zdecydować, czy będą działać ostrożnie i zaakceptują pewny zysk – powiedzmy dwa dolary – czy wybiorą ryzykowną, ale znacznie bardziej dochodową opcję: na przykład możliwość wygrania dziesięciu dolarów albo straty pięciu. Kto się wycofa, a kto zaryzykuje? Jak się okazało, nie była to kwestia przypadku. Część ochotników wybiła się ponad resztę, dokonując w obliczu ryzyka optymalnych wyborów. Przy czym nie były to cudowne dzieci giełdy. Nie byli to też ekonomiści, matematycy ani nawet zawodowi pokerzyści. Byli to nosiciele „genu wojownika” – mutacji genu odpowiedzialnego za produkcję monoaminooksydazy A (MAOA), wiązanej dotąd (co było dość kontrowersyjne) z niebezpiecznym, psychopatycznym zachowaniem. „Wbrew wcześniejszemu stanowisku w literaturze przedmiotu[80] nasze wyniki dowodzą, że pojawiające się wzorce zachowania nie są z zasady nieproduktywne, ponieważ w przypadku wyborów finansowych osoby badane angażowały się w bardziej ryzykowne działania tylko wówczas, kiedy było to dla nich korzystne”, napisał zespół Frydmana. Sam Frydman wyjaśnia to tak: – Jeśli obaj uczestnicy gry liczą karty, ale jeden obstawia częściej niż drugi, to fakt ten może oznaczać, że jest bardziej agresywny albo impulsywny. Nie wiemy jednak, które karty liczy – być może po prostu reaguje na okazje. Ten wniosek wspierają wyniki badań przeprowadzonych przez Boba Hare’a i jego kolegów w 2010 roku[81]. Hare rozdał kwestionariusz PCL-R ponad dwustu przedstawicielom wyższej kadry zarządzającej w Stanach Zjednoczonych, a następnie porównał częstotliwość występowania cech psychopatycznych u ludzi pracujących w biznesie z ich częstotliwością w całej populacji. Okazało się, że biznesmeni nie tylko zdecydowanie wysunęli się na prowadzenie, ale też że psychopatia współwystępuje u nich z charyzmą i stylem prezentacji: kreatywnością, dobrym myśleniem strategicznym i doskonałymi umiejętnościami komunikacyjnymi. No i mamy jeszcze badanie przeprowadzone przez Belindę Board i Katarinę Fritzon, o którym była mowa w rozdziale pierwszym. Porównały one wyniki testów osobowości biznesmenów z wynikami pacjentów szpitala Broadmoor, pilnie strzeżonej placówki w Wielkiej Brytanii (do której, całkiem dosłownie, wkroczymy później). I tu również, jeśli chodzi o cechy psychopatyczne, wygrali biznesmeni – co jest naprawdę imponujące, bo w Broadmoor przebywa grupa najbardziej niebezpiecznych brytyjskich przestępców. Zwróciłem uwagę Hare’a na fakt, że w ostatnich latach środowisko biznesu, z ciągłymi redukcjami, restrukturyzacjami, fuzjami i przejęciami, stało się prawdziwą wylęgarnią psychopatów. I powiedziałem, że moim zdaniem jest to równie dobra pożywka dla rozwoju psychopatii jak zamieszki polityczne i ogólna niepewność sytuacji. Hare pokiwał głową. – Zawsze twierdziłem, że gdybym nie badał psychopatów w więzieniach, mógłbym to robić na giełdzie – odrzekł. – Bez wątpienia w świecie biznesu odsetek psychopatów jest dużo większy niż w całej populacji. Znajdziesz ich w każdej organizacji, w której pozycja daje władzę i kontrolę nad innymi oraz okazję do czerpania zysków. Współautor artykułu na temat psychopatii w biznesie, nowojorski psycholog pracy Paul Babiak, zgadza się z tym twierdzeniem. – „Psychopata nie ma problemów z konsekwencjami gwałtownych zmian. Prawdę powiedziawszy, właśnie z nich żyje – wyjaśnia. – Chaos organizacyjny dostarcza zarówno stymulacji koniecznej dla właściwego psychopatom poszukiwania wrażeń, jak i odpowiedniej pożywki dla ich umiejętności manipulowania i wykorzystywania innych”[82]. Jak na ironię, osoby odpowiedzialne za ekonomię na świecie naginają reguły, podejmują ryzyko i szukają dreszczyku emocji jak ci, którzy kiedyś utrzymywali się z rabowania wraków statków. Podobnie jak Frank Abagnale są tymi myszami, które wpadłszy do śmietanki, ubijają ją na masło. Szampan z lodem Wypowiedzi Hare’a i Babiaka – podobnie jak wnioski Board i Fritzon, demograficzne i socjologiczne z natury – stanowią dobrą pożywkę dla dalszych rozważań. A jeśli zestawić je z bardziej empirycznymi obserwacjami – finansowym fandango neuroekonomistów takich jak Baba Shiv i jego współpracownicy, strategiami prokreacyjnymi polującego na mroczną triadę Petera Jonasona i matematycznymi machinacjami teoretyków gier takich jak Andrew Colman – to nie pozostaje nawet cień wątpliwości, że w naszym społeczeństwie jest miejsce dla psychopatów. Częściowo wyjaśnia to, dlaczego psychopaci nadal chodzą po świecie – dlaczego przetrwały ich mroczne geny – i dlaczego ewolucyjna cena tej niszowej osobowości mimo upływu czasu pozostaje niezmienna. W społeczeństwie są takie pozycje, zawody i role, które ze względu na silną rywalizację, niebezpieczeństwo czy przymus wymagają wynajęcia na psychopatycznym rynku nieruchomości dokładnie takiego biura, do jakiego psychopaci mają klucze. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że tego rodzaju zawody – przede wszystkim z powodu związanego z nimi stresu czy ryzyka – często przynoszą bogactwo, status i prestiż wykonującym je osobom i że niegrzeczni chłopcy, jak wykazał Peter Jonason, wzbudzają zainteresowanie pewnego typu dziewczynek, to naprawdę nic w tym zaskakującego, że te geny przetrwały. Można by powiedzieć, że w sensie biologicznym, ich impet jest większy niż waga. Oczywiście podobną charyzmę i spokój w obliczu presji można znaleźć wśród tych, którzy wykorzystują społeczeństwo, na przykład u dobrych oszustów. Taki profil może się okazać naprawdę niszczycielski. Weźmy choćby Grega Moranta. Jest on jednym z najlepszych i najbardziej nieuchwytnych amerykańskich oszustów – a jeśli chodzi o psychopatię, to znajduje się w pierwszej piątce najbardziej czarujących i najbardziej bezwzględnych psychopatów, jakich miałem okazję poznać. Spotkałem się z nim w barze pięciogwiazdkowego hotelu w Nowym Orleanie[83]. Oddał mi portfel dopiero wtedy, kiedy zapłacił za drinki, a dokładniej czterysta dolarów za butelkę szampana Cristal. – Najważniejsza rzecz, jaką musi posiadać oszust, to dobry… radar wykrywający bezbronność – twierdzi Morant, nieświadomie odnosząc się do prac Angeli Book (jak pamiętacie z rozdziału pierwszego, ustaliła ona, że psychopaci lepiej niż niepsychopaci rozpoznają ofiary wcześniejszych napadów po sposobie poruszania się). – Większość ludzi, których spotykasz, nie zwraca uwagi na to, co mówi, kiedy z tobą rozmawia. Słowa znikają zaraz po tym, jak zostają wypowiedziane, ale oszust zwraca uwagę na wszystko… Jak psychoanalityk, starasz się dotrzeć do wnętrza danej osoby. Na podstawie drobiazgów określić, kim ona jest. A to zawsze są drobiazgi. Diabeł tkwi w szczegółach… Musisz sprawić, by się przed tobą otworzyła. Zwykle najpierw opowiadasz coś o sobie – dobry oszust zawsze ma pod ręką odpowiednią historyjkę. A potem szybko zmieniasz temat. Przypadkowo. Nagle. To może być cokolwiek… ludzie myślą, że po prostu właśnie ci to wpadło do głowy, czy coś… Chodzi o to, żeby przerwać tok rozmowy. W dziewięciu przypadkach na dziesięć rozmówca zapomni, o czym przed chwilą mówił. Potem zabierasz się do pracy – nie od razu, musisz być cierpliwy. Miesiąc czy dwa później. Modyfikujesz to, co ci powiedzieli – orientujesz się, gdzie leżą główne punkty nacisku – a potem opowiadasz tę historię, jakby była twoja własna. I bum! Od tej chwili możesz w zasadzie brać, co chcesz. Dam ci przykład… [Pewien facet] jest bogaty, odnosi sukcesy, pracuje z całych sił… Raz, kiedy był mały, wrócił do domu i okazało się, że jego kolekcja płyt zniknęła. Miał ojca alkoholika, który je sprzedał, żeby kupić gorzałę. A on zbierał te płyty od lat. No to czekaj, myślę sobie. Mówisz mi to po trzech czy czterech godzinach w barze? Coś w tym musi być. Potem załapuję, o co chodzi. To dlatego tak ciężko pracujesz, myślę sobie. To z powodu twojego ojca. Boisz się. Pilnujesz się przez wszystkie te lata. Nie jesteś żadnym dyrektorem. Jesteś przerażonym malcem, który pewnego dnia wraca ze szkoły i odkrywa, że jego kolekcja płyt zniknęła. Jezu, myślę sobie! To przecież śmieszne! I wiesz co? Dwa tygodnie później opowiadam mu, co mi się przydarzyło. Że pewnego dnia wróciłem z pracy i zastałem żonę w łóżku z moim szefem. I że ona zażądała rozwodu. I ograbiła mnie ze wszystkiego. Morant urywa i dolewa nam szampana. – Totalna bzdura! – śmieje się. – Ale wiesz co? Zrobiłem temu kolesiowi przysługę. Wyzwoliłem go z jego nieszczęścia. Jak to mówią, najlepszy sposób na pokonanie strachu to stawić mu czoło. No cóż, ktoś musiał być tatusiem. Słowa Moranta wywołują dreszcze. Tym bardziej kiedy padają z jego ust. Z bliskiej odległości. Doskonale pamiętam nasze spotkanie w Nowym Orleanie i jak się wtedy czułem. Zbezczeszczony, ale urzeczony. Zafascynowany i przerażony – mniej więcej tak jak lekarze i agenci służb bezpieczeństwa, z którymi rozmawiał Reid Meloy w rozdziale pierwszym. Nie miałem złudzeń co do mojego rozmówcy, mimo jego stylu i aury milionera. Tu, w całej swojej chwale, siedział psychopata. Drapieżny społeczny kameleon. W miarę jak ubywało szampana, a blask zachodzącego słońca Południa odbijał się w szkiełku jego rolexa, bez wysiłku wdzierał się do twojego umysłu, synapsa po synapsie. A ty nawet tego nie czułeś. Dostrzegłem, jako psycholog, prosty, bezsporny geniusz w tym, co robił Morant. Jego modus operandi opierał się na ścisłych naukowych zasadach. Badania dowiodły, że jednym z najlepszych sposobów na skłonienie ludzi do zwierzeń[84] jest opowiedzenie im czegoś o sobie. Obnażenie się przed drugą osobą wymaga rewanżu. A jeśli chcesz sprawić, żeby ktoś czegoś nie zapamiętał[85], to kluczową sprawą jest odwrócenie jego uwagi. Sęk w tym, żeby zrobić to szybko[32]. W psychologii klinicznej, w dosłownie każdej interwencji terapeutycznej[86], pojawia się taki moment, kiedy terapeuta trafia na żyłę złota: tę decydującą chwilę lub zdarzenie, które albo prowadzą wprost do ukrytego problemu, albo go zawierają. Albo jedno i drugie. Nie dotyczy to jedynie dysfunkcji. Wewnętrzna struktura osobowości, style interpersonalne, wartości osobiste – wszystko to najlepiej ujawnia się w informacjach o naszym życiu podawanych małym drukiem. – Za każdym razem, kiedy z kimś rozmawiasz, szukasz rzeczy na pozór błahych – mówi Stephen Joseph, profesor psychologii, zdrowia i opieki społecznej z Centre for Trauma Resilience and Growth na University of Nottingham. – Awantura w biurze dziesięć lat temu z Brianem z księgowości. Moment, kiedy nauczyciel powiedział, że się spóźniłeś i nie będziesz mógł wziąć udziału w zajęciach. Albo sytuacja, kiedy ty wykonałeś całą robotę, a ktoś inny zebrał za nią laury. Szukasz igieł, nie stogów siana. Szrapnela życia głęboko tkwiącego w mózgu. O co chodziło z tym, że ktoś wykonał całą pracę, a ktoś inny zebrał laury? Och, na pewno o nic. Cała prawda o kłamstwie Genialni oszuści i genialni agenci specjalni to dwie strony tego samego medalu – jeśli wierzyć jednemu ze starszych stopniem oficerów służb strzegących bezpieczeństwa publicznego w Wielkiej Brytanii, z którym zdarzyło mi się rozmawiać. Jak powiedziała (gdyż była to kobieta), jedni i drudzy polegają na swojej zdolności uchodzenia za kogoś, kim nie są, umiejętności szybkiego myślenia i sprawnego nawigowania w sieci oszustów. Zdziwiłbym się, gdyby Eyal Aharoni się z nią nie zgodził. W 2011 roku Aharoni, doktor psychologii i stypendysta na University of New Mexico, zadał pytanie, którego wcześniej, choć trudno w to uwierzyć, nikt nie postawił. Jeśli w pewnych warunkach bycie psychopatą naprawdę przynosi korzyści[87], to czy czyni nas też lepszymi kryminalistami? Żeby się tego dowiedzieć, przebadał ponad trzysta osób odsiadujących karę w więzieniach o średnim rygorze w stanie Nowy Meksyk. Oszacował „kompetencję kryminalną” każdego skazanego, porównując łączną liczbę popełnionych przez niego przestępstw z liczbą tych, za które nie został ukarany (na przykład siedem przestępstw z dziesięciu nie zakończyło się wyrokiem, co równa się siedemdziesięcioprocentowemu sukcesowi). I odkrył coś interesującego: psychopatia to faktycznie wyznacznik sukcesu kryminalisty. Ale jest pewna granica. Bardzo wysoka dawka psychopatii (wszystkie potencjometry na stole mikserskim ustawione na maksimum) jest równie szkodliwa jak bardzo niska. Najlepsze osiągnięcia mają ci ze średnim wynikiem. Sprawą otwartą pozostaje to, co takiego jest w psychopatii, co czyni kogoś lepszym kryminalistą. Psychopaci, działając pod presją, znakomicie potrafią zachować zimną krew, a to daje im przewagę podczas ucieczki samochodem z miejsca przestępstwa albo w pokoju przesłuchań. Są również bezwzględni i bez trudu mogą zastraszyć świadków zdarzenia. Ale równie prawdopodobne jest, że oprócz nieustraszoności i bezwzględności psychopaci mają jeszcze dodatkowy, bardzo wyrafinowany talent, właściwy także szpiegom i oszustom. W kontrolowaniu uczuć mogą okazać się lepsi, podobnie jak mistrzowie pokera, kiedy stawka jest wysoka i stoją pod ścianą – nie tylko wtedy, gdy planują i wykonują swoje nikczemne czyny, ale i na sali sądowej, gdzie waży się ich los. Aż do 2011 roku dowody w tej kwestii były głównie poszlakowe. Helinä Häkkänen-Nyholm, psycholog z Uniwersytetu Helsińskiego[88], zaobserwowała – podobnie jak Bob Hare – że psychopatyczni przestępcy się bardziej przekonujący niż niepsychopatyczni, jeśli chodzi o wyrażanie skruchy. Co dziwne, bo przecież jej nie odczuwają. Kontekst tych obserwacji – tuż przed wydaniem wyroku w sądzie, podczas apelacji oraz podczas przesłuchań decydujących o zwolnieniu warunkowym w obecności psychologów i władz więzienia – wzbudził jednak szybko podejrzenia psychologa Stephena Portera. Chodziło mu o „autentyczność afektywną”. Może psychopaci są po prostu lepsi w udawaniu i niewiele ma to wspólnego ze skruchą? – zastanawiał się Porter[89]. Wraz ze swymi współpracownikami opracował pomysłowy eksperyment. Ochotnikom pokazywano zdjęcia, które w założeniu miały wywoływać różne emocje. Mieli oni reagować na nie mimicznie, wyrazem twarzy odzwierciedlającym prawdziwe lub udawane uczucia. Ale był jeden haczyk. Kiedy uczestnicy badania oglądali zdjęcia, Porter nagrywał ich z prędkością trzydziestu klatek na sekundę, a potem przejrzał filmy klatka po klatce. To pozwoliło mu zaobserwować obecność fizjonomicznych błyskawic, nazywanych mikroekspresjami – przelotnych wyrazów twarzy ujawniających prawdziwe, nieskażone emocje, niedostrzegalne w czasie rzeczywistym dla większości ludzi – które wymykają się niepostrzeżenie przez okiennice świadomości (patrz zdjęcie 4.1). I tym samym mógł wykryć oszustwa polegające na ukrywaniu emocji. Zdjęcie 4.1. Na zdjęciu A przestawiony jest prawdziwy uśmiech, a na zdjęciu C fałszywy, maskujący smutek (opuszczone brwi, powieki i kąciki ust). Na zdjęciu B widzimy neutralny wyraz twarzy. Nawet tak drobne – i chwilowe – zmiany są w stanie całkowicie odmienić twarz. Porter chciał wiedzieć, czy uczestnicy wykazujący wyższy poziom psychopatii będą lepsi w ukrywaniu prawdziwej natury swoich uczuć. Odpowiedź brzmiała „zdecydowanie tak”. Obecność cech psychopatycznych, lub ich brak, przekładały się na stopień sprzeczności w wyrażaniu uczuć w przypadku udawania. Psychopaci dużo lepiej pozorowali smutek, kiedy pokazywano im wesołe zdjęcie, albo radość, kiedy oglądali smutny obrazek[33]. I nie tylko. Okazali się w tym równie dobrzy jak ci, którzy mieli wysoką inteligencję emocjonalną. A skoro potrafisz udawać szczerość… Neurobiolog kognitywny Ahmed Karim poszedł o krok dalej. Za pomocą elektromagnetycznej magii potrafił znacząco zwiększyć perspektywy na sukces zarówno u oszustów, jak i agentów specjalnych. Karim i jego zespół[90] na University of Tübingen w Niemczech mogliby uczynić z was lepszego kłamcę. Eksperyment polegał na tym, że ochotnicy mieli na niby ukraść z biura pieniądze, a potem poddać się przesłuchaniu prowadzonemu przez badaczy udających policjantów (dla zachęty ochotnicy, którzy zdołali oszukać „policjantów”, mogli zachować „ukradzione” pieniądze). Karim odkrył, że zastosowanie techniki znanej jako przezczaszkowa stymulacja magnetyczna (TMS – transcranial magnetic stimulation)[34] w części mózgu odpowiedzialnej za decyzje moralne, czyli w przedniej okolicy kory przedczołowej, podnosi iloraz kłamstwa u uczestników. Innymi słowy, mieli oni wyższe IQ kłamcy. Dlaczego tak się dzieje, nie do końca wiadomo. Badacze rozważają różne wyjaśnienia. Jedno z nich zakłada, że indukowana przez TMS inhibicja działania kory przedczołowej powoduje ograniczenie pobudzenia neuronalnej strefy zakazu lotów sumienia, tym samym oszczędzając kłamcy problemów związanych z konfliktem moralnym. Taka hipoteza jest zgodna z badaniami przeprowadzonymi na psychopatach. Wiemy na przykład z wcześniejszych badań, że mają oni mniejszą ilość szarej substancji mózgu w korze przedczołowej – a ostatnie analizy za pomocą obrazowania tensora dyfuzji (DTI)[35], przeprowadzone przez Michaela Craiga i jego współpracowników z Institute of Psychiatry w Londynie[91], ujawniły również zredukowaną integralność pęczka haczykowatego, rodzaju neuronalnego akweduktu łączącego korę przedczołową z ciałem migdałowatym. Innymi słowy, psychopaci nie tylko mają wrodzony talent do kłamstwa, ale również w mniejszym stopniu niż nas gryzie ich sumienie, gdy go wykorzystują. Nie jest to wcale takie złe, gdy kości zostały rzucone i pod ostrzałem wroga trzeba podjąć decyzję. ![]() |
Free forum by Nabble | Edit this page |