No...Obiad! Słyszę do dziś. Chociaż muszę też pomagać, przy przygotowaniu. Mama tylko wykańcza, hehehe. Nie było u nas grymaszenia. Pochodzę z ciemnych czasów PRL-u. Na tależach nic nie zostawało. Lodóweczka była mała i świeciła pustkami. Kupienie kawałka mięsa graniczyło z cudem. No był dyżurny szponderek na zupę. Tylko że lwia cześć tego mięsa trafiała do ojca. Był strasznie mięsożerny, hehehe
Druga tura bez Bonżura...