Studium w szkarłacie (ang. A Study in Scarlet) – powieść autorstwa Arthura Conana Doyle’a napisana w 1886, po raz pierwszy wydana 27 grudnia 1887 w brytyjskim czasopiśmie Beeton’s Christmas Annual[1], pierwszy z cyklu utworów, których bohaterem jest detektyw amator Sherlock Holmes.
Powieść w formie książkowej została wydana po raz pierwszy w 1888. Polski przekład autorstwa Bronisławy Neufeldówny, pod tytułem Czerwonym szlakiem, ukazał się w 1903[2]. Tłumaczenie anonimowego autora ukrywającego się pod pseudonimem E. S., wydane w 1947, nosiło tytuł Późna zemsta[3]. Zaś tłumaczenie Tadeusza Everta pod tytułem Studium w szkarłacie wydano w 1956[4]. Fabuła Okładka pierwszego wydania książkowego, 1888 Oryginalna ilustracja autorstwa Davida Henry’ego Fristona w Beeton’s Christmas Annual przedstawiająca Sherlocka Holmesa z lupą; od lewej do prawej: Dr Watson, Holmes, Lestrade i Gregson. Jedna z dziewiętnastowiecznych ilustracji powieści autorstwa Richarda Gutschmidta: Sherlock Holmes (z prawej) w szpitalnym laboratorium. Ilustracji Richarda Gutschmidta: Dr Watson i Sherlock Holmes. Książka jest podzielona na dwie części. W pierwszej części doktor Watson, weteran wojenny, powraca do Anglii i poznaje ekscentrycznego detektywa amatora, Sherlocka Holmesa. Ponieważ obaj panowie szukają mieszkania, decydują się zamieszkać wspólnie przy 221B Baker Street[a] w Londynie. Wkrótce potem Holmes dostaje list od oficera Scotland Yardu, z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki morderstwa Enocha Drebbera. Denat jest elegancko ubrany, ma w kieszeniach pieniądze i złoty zegarek, co wyklucza napad rabunkowy. Zwłoki znaleziono w pustym domu, na ciele brak obrażeń, tym większą zagadkę stanowi napis Rache (niem. zemsta) uczyniony krwią na ścianie. Na pytanie o przyczynę zgonu, Holmes odpowiada: trucizna. Sprawcą, sądząc po rozstawie kół pojazdu, którym przywieziono Drebbera do owego domu, jest jakiś dorożkarz. Inspektor Lestrade o morderstwo podejrzewa Józefa Stangersona, sekretarza ofiary, zaś inspektor Gregson obwinia o to Artura Charpentiera, Drebber bowiem natarczywie zalecał się był do jego siostry. Obaj policjanci są w błędzie – mówi Holmes. Wkrótce Strangerson zostaje zabity nożem, zaś Charpentier ma alibi, w tym czasie był w areszcie podejrzany o zabicie Drebbera. Sherlock Holmes ustala tożsamość zabójcy i zastawia na niego pułapkę. Druga część książki opisuje historię życia zabójcy oraz motywy, które nim kierowały. W zakończeniu sukces w wyjaśnieniu sprawy prasa przypisuje obu inspektorom. Watson postanawia ujawnić prawdę, w tym celu opisuje ją. Tak rozpoczyna się długotrwała przyjaźń Holmesa i Watsona. Nawiązania Do powieści Studium w szkarłacie oraz postaci Sherlocka Holmesa i doktora Watsona nawiązuje opowiadanie Neila Gaimana Studium w szmaragdzie (wyd. w zbiorze Rzeczy ulotne). Adaptacje filmowe Studium w szkarłacie – film z 1933 r. (w roli Holmesa Reginald Owen)[5] Film produkcji BBC z 1968 r. (w roli Holmesa Peter Cushing)[6] Film produkcji Lenfilm z 1979 r. pt. Кровавая надпись (w roli Holmesa Wasilij Liwanow)[7] Studium w różu – pierwszy odcinek serialu BBC z roku 2010 pt. Sherlock z Benedictem Cumberbatchem i Martinem Freemanem, luźna adaptacja powieści Uwagi Taki dom nie istnieje. |
CZĘŚĆ PIERWSZA
Przedruk z pamiętnika Johna H. Watsona, doktora medycyny, byłego lekarza wojskowej służby zdrowia. I Sherlock Holmes W roku 1878 ukończyłem uniwersytet londyński i z dyplomem doktora medycyny w kieszeni pojechałem do Netley na kurs chirurgów wojskowych. Gdy uzupełniłem tam swoje wiadomości, przydzielono mnie do Piątego Pułku Northumberlandzkich Strzelców jako młodszego chirurga. W owym czasie pułk stał w Indiach i zanim zdążyłem się w nim zameldować, wybuchła druga wojna afganistańska. (Druga wojna a?ganistańska wybuchła w 1878 r., kiedy to Anglia próbowała powtórnie podporządkować sobie ten kraj. Po dwuletnich ciężkich walkach wojska angielskie zmuszone były opuścić A?ganistan, zaś rząd brytyjski, jakkolwiek zachował kontrolę nad polityką zagraniczną A?ganistanu, to jednak zmuszony był uznać jego suwerenność państwową.) Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój korpus przełęczami przedostał się głęboko w kraj nieprzyjacielski. W towarzystwie wielu oficerów, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, pogoniłem za swoim korpusem i szczęśliwie dotarłem do Kandaharu, gdzie stawiłem się w pułku i od razu przystąpiłem do pełnienia moich nowych obowiązków. Kampania afganistańska wielu osobom przyniosła zaszczyty i awanse, dla mnie jednak obfitowała tylko w nieszczęścia i klęski. Z mojej brygady przeniesiono mnie do Berkshirskich Strzelców i z tym pułkiem uczestniczyłem w nieszczęsnej bitwie pod Maiwand. Wtedy to kula z ciężkiego muszkietu przebiła mi ramię i nadwerężyła kość, naruszając tętnicę podobojczykową. Niewątpliwie wpadłbym w ręce bezlitosnych Ghazi ( Ghazi (arab.) – bohater; tytuł wodzów muzułmańskich, walczących z niewiernymi), gdyby nie poświęcenie i odwaga mego ordynansa, Murraya, który władował mnie na grzbiet jucznego konia i szczęśliwie przedostał się ze mną do brytyjskich linii. Osłabionego bólem i wyczerpanego ciężkimi, długotrwałymi trudami, które wypadło mi znieść, wywieziono mnie z całym transportem rannych do głównego szpitala w Peshawurze. Tu przyszedłem nieco do siebie i na tyle podreperowałem nadwątlone siły, że mogłem spacerować po salach i nawet nieco werandować. Aż nagle zwalił mnie z nóg tyfus brzuszny, to przekleństwo naszych indyjskich kolonii. Kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy się jej wreszcie wymknąłem i zacząłem powracać do zdrowia, byłem tak słaby i wycieńczony, że komisja lekarska kazała mnie niezwłocznie ewakuować do Anglii. Odesłano mnie więc na okręt wojenny “Orontes” i w miesiąc później wysiadłem na molo w Portsmouth z doszczętnie zrujnowanym zdrowiem, ale za to z wspaniałomyślnie udzielonym mi przez rząd dziewięciomiesięcznym urlopem, abym postarał się odzyskać stracone siły. W Anglii nie miałem nikogo bliskiego, byłem więc wolny jak ptak lub raczej jak człowiek z dziennym dochodem jedenastu szylingów i sześciu pensów. W tych warunkach oczywiście ciągnęło mnie do Londynu, tego wielkiego śmietniska, które z nieodpartą siłą ciągnie do siebie wszystkich włóczęgów i nierobów z całego Imperium. Tu czas jakiś mieszkałem w hoteliku na Strandzie, pędząc życie niewygodne i jałowe, i pozwalając sobie na wydatki o wiele większe, niż mogła znieść moja kieszeń. Wkrótce więc znalazłem się w tak krytycznej sytuacji finansowej, że pozostały mi tylko dwa wyjścia: porzucić stolicę i wynieść się na wieś lub gruntownie zmienić swój styl życia. Wybrałem to drugie i zacząłem zastanawiać się nad opuszczeniem hotelu i urządzeniem się gdzieś skromniej i taniej. Tego samego dnia, kiedy powziąłem to postanowienie, stałem sobie w barze “Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie po ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem młodego Stamforda, mego asystenta w szpitalu św. Bartłomieja w Londynie. Dla człowieka samotnego widok znajomej twarzy w dżungli Londynu jest niemałą radością. Dawniej łączyły mnie dość obojętne stosunki ze Stamfordem, ale teraz powitałem kula z ciężkiego muszkietu przebiła mi ramię i nadwerężyła kość, naruszając tętnicę podobojczykową. Niewątpliwie wpadłbym w ręce bezlitosnych Ghazi ( Ghazi (arab.) – bohater; tytuł wodzów muzułmańskich, walczących z niewiernymi), gdyby nie poświęcenie i odwaga mego ordynansa, Murraya, który władował mnie na grzbiet jucznego konia i szczęśliwie przedostał się ze mną do brytyjskich linii. Osłabionego bólem i wyczerpanego ciężkimi, długotrwałymi trudami, które wypadło mi znieść, wywieziono mnie z całym transportem rannych do głównego szpitala w Peshawurze. Tu przyszedłem nieco do siebie i na tyle podreperowałem nadwątlone siły, że mogłem spacerować po salach i nawet nieco werandować. Aż nagle zwalił mnie z nóg tyfus brzuszny, to przekleństwo naszych indyjskich kolonii. Kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy się jej wreszcie wymknąłem i zacząłem powracać do zdrowia, byłem tak słaby i wycieńczony, że komisja lekarska kazała mnie niezwłocznie ewakuować do Anglii. Odesłano mnie więc na okręt wojenny “Orontes” i w miesiąc później wysiadłem na molo w Portsmouth z doszczętnie zrujnowanym zdrowiem, ale za to z wspaniałomyślnie udzielonym mi przez rząd dziewięciomiesięcznym urlopem, abym postarał się odzyskać stracone siły. W Anglii nie miałem nikogo bliskiego, byłem więc wolny jak ptak lub raczej jak człowiek z dziennym dochodem jedenastu szylingów i sześciu pensów. W tych warunkach oczywiście ciągnęło mnie do Londynu, tego wielkiego śmietniska, które z nieodpartą siłą ciągnie do siebie wszystkich włóczęgów i nierobów z całego Imperium. Tu czas jakiś mieszkałem w hoteliku na Strandzie, pędząc życie niewygodne i jałowe, i pozwalając sobie na wydatki o wiele większe, niż mogła znieść moja kieszeń. Wkrótce więc znalazłem się w tak krytycznej sytuacji finansowej, że pozostały mi tylko dwa wyjścia: porzucić stolicę i wynieść się na wieś lub gruntownie zmienić swój styl życia. Wybrałem to drugie i zacząłem zastanawiać się nad opuszczeniem hotelu i urządzeniem się gdzieś skromniej i taniej. Tego samego dnia, kiedy powziąłem to postanowienie, stałem sobie w barze “Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie po ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem młodego Stamforda, mego asystenta w szpitalu św. Bartłomieja w Londynie. Dla człowieka samotnego widok znajomej twarzy w dżungli Londynu jest niemałą radością. Dawniej łączyły mnie dość obojętne stosunki ze Stamfordem, ale teraz powitałem go entuzjastycznie, a i on ze swej strony wydawał się uszczęśliwiony moim widokiem. W radosnym uniesieniu zaprosiłem go na śniadanie do restauracji “Holborn” i nie zwlekając wsiedliśmy do dorożki. - Co się z panem działo? - zapytał mnie Stamford z nie ukrywanym zdziwieniem, gdy wlekliśmy się zatłoczonymi ulicami Londynu. - Wysechł pan na szczapę i jest pan brązowy jak orzech. W paru słowach opowiedziałem mu moje przygody i właśnie skończyłem, gdy stanęliśmy na miejscu. - Biedaku - powiedział współczująco, wysłuchawszy moich nieszczęść. - I co pan teraz zamierza? - Rozglądam się za mieszkaniem - odpowiedziałem - i staram się rozstrzygnąć zagadnienie, jak tu za tanie pieniądze wygodnie się ulokować. - Dziwne - zauważył mój towarzysz - pan jest dziś drugim człowiekiem, od którego słyszę to samo. - Kto był tym pierwszym? - zapytałem. - Pewien jegomość, który pracuje w chemicznym laboratorium szpitala. Dziś rano zalewał się gorzkimi łzami, że nie może znaleźć nikogo, z kim mógłby do spółki wziąć wygodne mieszkanie, które gdzieś znalazł i które jest za drogie dla niego samego. - Na Boga! - wykrzyknąłem. - Jeśli naprawdę szuka wspólnika do mieszkania i komornego, to przecież i mnie o to chodzi. Wolę mieszkać z kimś niż sam. Młody Stamford dość dziwnie spojrzał na mnie spoza szklanki z winem. - Gdyby pan znał Sherlocka Holmesa - zaczął - może nie uważałby go pan za przyjemnego towarzysza na codzień. - Dlaczego? Co mu można zarzucić? - Nie powiedziałem, że można mu coś konkretnie zarzucić. Nie powiedziałbym, że w ogóle można mu coś zarzucić. Tylko jest trochę dziwak... entuzjazmuje się pewnymi gałęziami wiedzy. Ale to człowiek przyzwoity. - Studiuje medycynę? - zapytałem. - Nie... właściwie nie wiem, jaki obrał kierunek. Dobrze zna anatomię i jest pierwszorzędnym chemikiem. Ale nigdy chyba systematycznie nie pracował nad medycyną. Jego studia są chaotyczne i dziwaczne; zebrał olbrzymi zapas oderwanych wiadomości, którymi mógłby zadziwić swych profesorów. - Nigdy go pan nie pytał, do czego dąży? - Nie. To człowiek dość skryty, choć potrafi się rozgadać, gdy się do czegoś zapali. - Bardzo go jestem ciekaw - powiedziałem. - Skoro już mam z kimś mieszkać, to wolałbym z człowiekiem zrównoważonym, o zacięciu naukowca. Brak mi sił na znoszenie hałasów i niepokoju. Tych, które miałem w Afganistanie, starczy mi do końca życia. Jak można się zobaczyć z tym pańskim znajomym? - Na pewno jest w laboratorium - odparł mój towarzysz. Albo nie pojawia się w nim całymi tygodniami, albo pracuje od rana do nocy. Jeśli pan chce, możemy tam pojechać zaraz po śniadaniu. - Dobrze - odparłem i zaczęliśmy mówić o czymś innym. W drodze do szpitala Stamford podzielił się ze mną paroma bliższymi wiadomościami o mym przyszłym współlokatorze. - Niech pan nie ma do mnie pretensji, jeśli pan się z nim nie zgodzi - mówił. - Znam go tylko z przypadkowych spotkań w laboratorium. Propozycja wspólnego zamieszkania wyszła od pana i ja nie biorę za to żadnej odpowiedzialności. - Jeżeli się nie zgodzimy, po prostu możemy się rozejść odparłem. - Ale coś mi się widzi - dorzuciłem patrząc Stamfordowi prosto w oczy - że woli pan umyć ręce od wszystkiego. O co chodzi? Czy ten Holmes ma taki nieznośny charakter? Niechże pan puści wodze językowi. - Trudno wyjaśnić coś nieuchwytnego - roześmiał się Stamford. - Jak dla mnie, Holmes ma za silnie rozwiniętą żyłkę naukowca... jego zimnokrwistość jest już cyniczna. Doskonale wyobrażam go sobie dającego swemu przyjacielowi dawkę najnowszego roślinnego alkaloidu, nie ze złej woli, oczywiście, lecz tylko z samej ciekawości badacza, który chce przekonać się, jak działa trucizna. Ale żeby oddać mu sprawiedliwość, dodam, że on sam w tym celu równie łatwo zażyłby truciznę. Ma po prostu pasję do wiedzy ścisłej. - Cóż, to słuszne. - Tak, ale u niego już przekracza dopuszczalne granice. Bicie trupa kijem w prosektorium nazwałbym co najmniej cudacznym wybrykiem. - Bicie trupa! - Tak. By sprawdzić, jakie siniaki powstają po śmierci. Widziałem to na własne oczy. - A mówił pan, że Holmes nie studiuje medycyny. - Nie. Bóg go wie, co on studiuje. Ale już jesteśmy na miejscu i wyrobi pan sobie własne zdanie o Holmesie. Skręciliśmy w małą uliczkę i wąskimi, bocznymi drzwiami weszliśmy do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala. Znałem ten teren, toteż pewnie szedłem kamiennymi, ponurymi schodami i długim, nie kończącym się korytarzem z bielonymi ścianami i szarobrązowymi drzwiami. Przy jego końcu odbiegało w bok nisko sklepione odgałęzienie, wiodące do laboratorium chemicznego. Mieściło się ono w obszernym pokoju obstawionym i wypełnionym niezliczoną ilością butli. Tu i tam stały szerokie, niskie stoły, najeżone retortami, probówkami i małymi palnikami Bunsena, płonącymi migotliwym, niebieskim płomieniem. W laboratorium zastaliśmy tylko jednego człowieka, pochylonego nad odległym stołem i po uszy zatopionego w pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się i z radosnym krzykiem zerwał się na nogi. - Mam, mam! - wołał biegnąc ku nam z probówką w ręce. Odkryłem odczynnik na hemoglobinę, tylko na hemoglobinę. Gdyby był odkrył żyłę złota, nie cieszyłby się bardziej. - Doktor Watson, pan Sherlock Holmes - przedstawił nas wzajemnie Stamford. - Dzień dobry panu - powiedział kordialnie Holmes ściskając moją rękę z siłą, o którą bym go nie posądził. - Jak widzę, wraca pan z Afganistanu. - Skąd pan to wie, u licha? - zapytałem zdziwiony. - Mniejsza o to - odparł i zachichotał prawie bezgłośnie. Mówimy o hemoglobinie. Chyba pan pojmuje, jakie olbrzymie znaczenie ma moje odkrycie? - Pod względem chemicznym jest ciekawe bez wątpienia odparłem - ale praktycznie... - Człowieku! Toż to największy od lat wynalazek w medycynie sądowej. Czy pan nie rozumie, że daje on nam nieomylną próbę krwawych plam? Niech pan tu przejdzie. W zapale chwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował. - Weźmy trochę świeżej krwi - mówił wbijając sobie długą igłę w palec i wytaczając kilka kropel krwi do probówki. - Teraz wleję te parę kropel do litra wody. Widzi pan: roztwór wygląda jak czysta woda. Stosunek nie może być większy jak jeden do miliona, ale mimo tego jestem pewien, że próba się uda. Mówiąc to wrzucił do naczynia kilka jakichś kryształków, a potem dolał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili woda przybrała ciemnoczerwony kolor, a na dnie naczynia począł się zbierać brązowy osad. - Ha! ha! - wołał Holmes klaszcząc w dłonie i ciesząc się jak dziecko z nowej zabawki. - No i co pan o tym myśli? - Bardzo subtelna reakcja - zauważyłem. - Piękna, przepiękna! Dawna metoda przy użyciu gwajakolu była niepewna i niezwykle prymitywna. Tak samo mikroskopowe badanie na cząsteczki krwi. W dodatku to ostatnie nie daje już żadnego wyniku przy plamach sprzed paru godzin. Moja zaś metoda jest skuteczna zarówno przy starych, jak przy nowych plamach. Gdyby znano ją już przedtem, setki ludzi, bezkarnie teraz spacerujących po świecie, zapłaciłoby od dawna za swe zbrodnie. - No, no - mruknąłem pod nosem. - W kryminalistyce stale mamy do czynienia z tym zagadnieniem. Podejrzewamy kogoś o zabójstwo w kilka miesięcy po wykryciu zbrodni. Badamy bieliznę i ubranie podejrzanego i znajdujemy brązowe plamy. Czy są to ślady błota, rdzy, a może plamy po owocach albo jakieś inne? Niejeden ekspert głowił się nad tym, a dlaczego? Bo nie mieliśmy pewnego sprawdzianu. Teraz mamy sprawdzian Sherlocka Holmesa i zapomnimy o tych trudnościach. W oczach błyszczała mu radość, rękę przyłożył do serca i skłonił się, jakby odpowiadał na huczne brawa wyimaginowanych tłumów. - Trzeba panu pogratulować - powiedziałem zaskoczony jego entuzjazmem. - W zeszłym roku we Frankfurcie głośna była sprawa von Bischoffa. Gdyby wówczas znano mój odczynnik, wisiałby niechybnie. A poza nim Mason z Bradford, osławiony Müller, Lefevre z Montpellier i Samson z Nowego Orleanu. Mogę przytoczyć dziesiątki spraw, w których mój odczynnik odegrałby decydującą rolę. - Jest pan naprawdę żywym rejestrem zbrodni - roześmiał się Stamford. - Mógłby pan wydawać kryminalną gazetę. Niech ją pan nazwie “Retrospektywne Wiadomości Policyjne”. - Byłaby to bardzo ciekawa lektura - zauważył Sherlock Holmes zalepiając plastrem rankę na palcu. - Muszę być ostrożny - ciągnął dalej, z uśmiechem zwracając się do mnie bo wiecznie się grzebię w truciznach. Wyciągnął rękę i zauważyłem, że pokrywały ją podobne plastry, a naskórek przeżarty był ostrym kwasem. - Przychodzimy w pewnej sprawie - powiedział Stamford siadając na wysokim stołku o trzech nogach i stopą popychając ku mnie podobny stołek. - Ten oto mój przyjaciel szuka jakiegoś locum. A że się pan niedawno żalił na brak wspólnika do mieszkania, przyszło mi na myśl, by panów poznać ze sobą. Sherlock Holmes wydawał się uszczęśliwiony perspektywą zamieszkania ze mną. - Mam upatrzone mieszkanko na Baker Street - powiedział. Jak wymarzone dla nas. Czy pan znosi zapach mocnego tytoniu? - Sam palę machorkę - odpowiedziałem. - Doskonale. Mam też dużo chemikalii i nieraz robię doświadczenia. Czy to panu nie przeszkadza? - Absolutnie. - Hm... zastanówmy się nad mymi dalszymi wadami. Czasem miewam napady chandry i całymi dniami nie odzywam się słowem do nikogo. Niech pan wtedy nie myśli, że się boczę na pana. Trzeba mnie tylko zostawić w spokoju i samo przejdzie. A teraz: co pan powie o sobie? Dobrze jest poznać się z najgorszej strony, gdy się ma razem zamieszkać. Rozśmieszyło mnie to wzajemne badanie. - Mam szczeniaka buldoga - powiedziałem - i moje rozhuśtane nerwy nie znoszą hałasu. Wstaję, kiedy mi się podoba, o najbardziej nieprawdopodobnych godzinach, i jestem niezmiernie leniwy. Poza tym mam dużo innych wad, gdy jestem zdrowy, ale w obecnej chwili te są najważniejsze. - Czy grę na skrzypcach zalicza pan do hałasu? - zapytał Holmes z niepokojem. - To zależy od grającego - odparłem. - Dobra gra na skrzypcach to ukojenie dla nerwów, gdy zła... - No to w porządku - wykrzyknął śmiejąc się radośnie. Sądzę, że możemy uważać sprawę za ubitą... oczywiście, jeżeli mieszkanie będzie panu odpowiadać. - Kiedy możemy je obejrzeć? - Niech pan tu wpadnie po mnie jutro w południe. Pójdziemy razem i wszystko załatwimy - odrzekł. - Świetnie. Jutro w południe - odpowiedziałem wymieniając z nim uścisk dłoni. Zostawiliśmy Holmesa nad jego pracą w laboratorium i poszliśmy w kierunku mego hotelu. - Ale, ale - powiedziałem nagle, przystając i zwracając się do Stamforda - skąd on wie, u licha, że wróciłem z Afganistanu? Mój towarzysz uśmiechnął się zagadkowo. - To jest właśnie to, co w nim zadziwia - powiedział. - Wielu ludzi chciałoby wiedzieć, jak on dochodzi do podobnych odkryć. - Aa... tajemnica? - zawołałem zacierając ręce. - To bardzo podniecające. Doprawdy, jestem panu wdzięczny, że pan nas ze sobą zetknął. Wie pan, “Poznając człowieka, poznaje się ludzkość”. - A więc musi go pan bliżej poznać - powiedział Stamford, żegnając się ze mną. - Nie będzie to łatwe. Założę się, że prędzej on pozna pana, niż pan jego. Do widzenia! - Do widzenia! - odpowiedziałem i wróciłem do hotelu niezmiernie zaintrygowany nową znajomością. ![]() |
Free forum by Nabble | Edit this page |