Studium w szkarłacie >;) lektura weekendowa >;P

Previous Topic Next Topic
 
classic Klasyczny list Lista threaded Wątki
2 wiadomości Opcje
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Studium w szkarłacie >;) lektura weekendowa >;P

Lothar.
Studium w szkarłacie (ang. A Study in Scarlet) – powieść autorstwa Arthura Conana Doyle’a napisana w 1886, po raz pierwszy wydana 27 grudnia 1887 w brytyjskim czasopiśmie Beeton’s Christmas Annual[1], pierwszy z cyklu utworów, których bohaterem jest detektyw amator Sherlock Holmes.

Powieść w formie książkowej została wydana po raz pierwszy w 1888.

Polski przekład autorstwa Bronisławy Neufeldówny, pod tytułem Czerwonym szlakiem, ukazał się w 1903[2]. Tłumaczenie anonimowego autora ukrywającego się pod pseudonimem E. S., wydane w 1947, nosiło tytuł Późna zemsta[3]. Zaś tłumaczenie Tadeusza Everta pod tytułem Studium w szkarłacie wydano w 1956[4].
Fabuła
Okładka pierwszego wydania książkowego, 1888
Oryginalna ilustracja autorstwa Davida Henry’ego Fristona w Beeton’s Christmas Annual przedstawiająca Sherlocka Holmesa z lupą; od lewej do prawej: Dr Watson, Holmes, Lestrade i Gregson.
Jedna z dziewiętnastowiecznych ilustracji powieści autorstwa Richarda Gutschmidta: Sherlock Holmes (z prawej) w szpitalnym laboratorium.
Ilustracji Richarda Gutschmidta: Dr Watson i Sherlock Holmes.

Książka jest podzielona na dwie części.

W pierwszej części doktor Watson, weteran wojenny, powraca do Anglii i poznaje ekscentrycznego detektywa amatora, Sherlocka Holmesa. Ponieważ obaj panowie szukają mieszkania, decydują się zamieszkać wspólnie przy 221B Baker Street[a] w Londynie. Wkrótce potem Holmes dostaje list od oficera Scotland Yardu, z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki morderstwa Enocha Drebbera. Denat jest elegancko ubrany, ma w kieszeniach pieniądze i złoty zegarek, co wyklucza napad rabunkowy. Zwłoki znaleziono w pustym domu, na ciele brak obrażeń, tym większą zagadkę stanowi napis Rache (niem. zemsta) uczyniony krwią na ścianie.

Na pytanie o przyczynę zgonu, Holmes odpowiada: trucizna. Sprawcą, sądząc po rozstawie kół pojazdu, którym przywieziono Drebbera do owego domu, jest jakiś dorożkarz.

Inspektor Lestrade o morderstwo podejrzewa Józefa Stangersona, sekretarza ofiary, zaś inspektor Gregson obwinia o to Artura Charpentiera, Drebber bowiem natarczywie zalecał się był do jego siostry. Obaj policjanci są w błędzie – mówi Holmes. Wkrótce Strangerson zostaje zabity nożem, zaś Charpentier ma alibi, w tym czasie był w areszcie podejrzany o zabicie Drebbera.

Sherlock Holmes ustala tożsamość zabójcy i zastawia na niego pułapkę.

Druga część książki opisuje historię życia zabójcy oraz motywy, które nim kierowały.

W zakończeniu sukces w wyjaśnieniu sprawy prasa przypisuje obu inspektorom. Watson postanawia ujawnić prawdę, w tym celu opisuje ją. Tak rozpoczyna się długotrwała przyjaźń Holmesa i Watsona.
Nawiązania

Do powieści Studium w szkarłacie oraz postaci Sherlocka Holmesa i doktora Watsona nawiązuje opowiadanie Neila Gaimana Studium w szmaragdzie (wyd. w zbiorze Rzeczy ulotne).
Adaptacje filmowe

    Studium w szkarłacie – film z 1933 r. (w roli Holmesa Reginald Owen)[5]
    Film produkcji BBC z 1968 r. (w roli Holmesa Peter Cushing)[6]
    Film produkcji Lenfilm z 1979 r. pt. Кровавая надпись (w roli Holmesa Wasilij Liwanow)[7]
    Studium w różu – pierwszy odcinek serialu BBC z roku 2010 pt. Sherlock z Benedictem Cumberbatchem i Martinem Freemanem, luźna adaptacja powieści

Uwagi

Taki dom nie istnieje.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Studium w szkarłacie >;) lektura weekendowa >;P

Lothar.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Przedruk z pamiętnika
Johna H. Watsona,
doktora medycyny,
byłego lekarza wojskowej
służby zdrowia.
I
Sherlock Holmes
W roku 1878 ukończyłem uniwersytet londyński i z dyplomem
doktora medycyny w kieszeni pojechałem do Netley na kurs chirurgów
wojskowych. Gdy uzupełniłem tam swoje wiadomości, przydzielono
mnie do Piątego Pułku Northumberlandzkich Strzelców jako młodszego
chirurga. W owym czasie pułk stał w Indiach i zanim zdążyłem się w
nim zameldować, wybuchła druga wojna afganistańska.
(Druga wojna a?ganistańska wybuchła w 1878 r., kiedy to Anglia
próbowała powtórnie podporządkować sobie ten kraj. Po dwuletnich
ciężkich walkach wojska angielskie zmuszone były opuścić A?ganistan,
zaś rząd brytyjski, jakkolwiek zachował kontrolę nad polityką
zagraniczną A?ganistanu, to jednak zmuszony był uznać jego
suwerenność państwową.)
Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój korpus
przełęczami przedostał się głęboko w kraj nieprzyjacielski. W
towarzystwie wielu oficerów, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji,
pogoniłem za swoim korpusem i szczęśliwie dotarłem do Kandaharu,
gdzie stawiłem się w pułku i od razu przystąpiłem do pełnienia moich
nowych obowiązków.
Kampania afganistańska wielu osobom przyniosła zaszczyty i
awanse, dla mnie jednak obfitowała tylko w nieszczęścia i klęski. Z
mojej brygady przeniesiono mnie do Berkshirskich Strzelców i z tym
pułkiem uczestniczyłem w nieszczęsnej bitwie pod Maiwand. Wtedy to
kula z ciężkiego muszkietu przebiła mi ramię i nadwerężyła kość,
naruszając tętnicę podobojczykową.
Niewątpliwie wpadłbym w ręce bezlitosnych Ghazi ( Ghazi (arab.) –
bohater; tytuł wodzów muzułmańskich, walczących z niewiernymi),
gdyby nie poświęcenie i odwaga mego ordynansa, Murraya, który
władował mnie na grzbiet jucznego konia i szczęśliwie przedostał się ze
mną do brytyjskich linii.
Osłabionego bólem i wyczerpanego ciężkimi, długotrwałymi
trudami, które wypadło mi znieść, wywieziono mnie z całym
transportem rannych do głównego szpitala w Peshawurze.
Tu przyszedłem nieco do siebie i na tyle podreperowałem
nadwątlone siły, że mogłem spacerować po salach i nawet nieco
werandować. Aż nagle zwalił mnie z nóg tyfus brzuszny, to
przekleństwo naszych indyjskich kolonii. Kilka miesięcy walczyłem ze
śmiercią, a gdy się jej wreszcie wymknąłem i zacząłem powracać do
zdrowia, byłem tak słaby i wycieńczony, że komisja lekarska kazała
mnie niezwłocznie ewakuować do Anglii. Odesłano mnie więc na okręt
wojenny “Orontes” i w miesiąc później wysiadłem na molo w
Portsmouth z doszczętnie zrujnowanym zdrowiem, ale za to z
wspaniałomyślnie udzielonym mi przez rząd dziewięciomiesięcznym
urlopem, abym postarał się odzyskać stracone siły.
W Anglii nie miałem nikogo bliskiego, byłem więc wolny jak ptak
lub raczej jak człowiek z dziennym dochodem jedenastu szylingów i
sześciu pensów. W tych warunkach oczywiście ciągnęło mnie do
Londynu, tego wielkiego śmietniska, które z nieodpartą siłą ciągnie do
siebie wszystkich włóczęgów i nierobów z całego Imperium. Tu czas
jakiś mieszkałem w hoteliku na Strandzie, pędząc życie niewygodne i
jałowe, i pozwalając sobie na wydatki o wiele większe, niż mogła znieść
moja kieszeń. Wkrótce więc znalazłem się w tak krytycznej sytuacji
finansowej, że pozostały mi tylko dwa wyjścia: porzucić stolicę i
wynieść się na wieś lub gruntownie zmienić swój styl życia. Wybrałem
to drugie i zacząłem zastanawiać się nad opuszczeniem hotelu i
urządzeniem się gdzieś skromniej i taniej.
Tego samego dnia, kiedy powziąłem to postanowienie, stałem sobie
w barze “Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie po ramieniu.
Odwróciłem się i zobaczyłem młodego Stamforda, mego asystenta w
szpitalu św. Bartłomieja w Londynie. Dla człowieka samotnego widok
znajomej twarzy w dżungli Londynu jest niemałą radością. Dawniej
łączyły mnie dość obojętne stosunki ze Stamfordem, ale teraz powitałem
kula z ciężkiego muszkietu przebiła mi ramię i nadwerężyła kość,
naruszając tętnicę podobojczykową.
Niewątpliwie wpadłbym w ręce bezlitosnych Ghazi ( Ghazi (arab.) –
bohater; tytuł wodzów muzułmańskich, walczących z niewiernymi),
gdyby nie poświęcenie i odwaga mego ordynansa, Murraya, który
władował mnie na grzbiet jucznego konia i szczęśliwie przedostał się ze
mną do brytyjskich linii.
Osłabionego bólem i wyczerpanego ciężkimi, długotrwałymi
trudami, które wypadło mi znieść, wywieziono mnie z całym
transportem rannych do głównego szpitala w Peshawurze.
Tu przyszedłem nieco do siebie i na tyle podreperowałem
nadwątlone siły, że mogłem spacerować po salach i nawet nieco
werandować. Aż nagle zwalił mnie z nóg tyfus brzuszny, to
przekleństwo naszych indyjskich kolonii. Kilka miesięcy walczyłem ze
śmiercią, a gdy się jej wreszcie wymknąłem i zacząłem powracać do
zdrowia, byłem tak słaby i wycieńczony, że komisja lekarska kazała
mnie niezwłocznie ewakuować do Anglii. Odesłano mnie więc na okręt
wojenny “Orontes” i w miesiąc później wysiadłem na molo w
Portsmouth z doszczętnie zrujnowanym zdrowiem, ale za to z
wspaniałomyślnie udzielonym mi przez rząd dziewięciomiesięcznym
urlopem, abym postarał się odzyskać stracone siły.
W Anglii nie miałem nikogo bliskiego, byłem więc wolny jak ptak
lub raczej jak człowiek z dziennym dochodem jedenastu szylingów i
sześciu pensów. W tych warunkach oczywiście ciągnęło mnie do
Londynu, tego wielkiego śmietniska, które z nieodpartą siłą ciągnie do
siebie wszystkich włóczęgów i nierobów z całego Imperium. Tu czas
jakiś mieszkałem w hoteliku na Strandzie, pędząc życie niewygodne i
jałowe, i pozwalając sobie na wydatki o wiele większe, niż mogła znieść
moja kieszeń. Wkrótce więc znalazłem się w tak krytycznej sytuacji
finansowej, że pozostały mi tylko dwa wyjścia: porzucić stolicę i
wynieść się na wieś lub gruntownie zmienić swój styl życia. Wybrałem
to drugie i zacząłem zastanawiać się nad opuszczeniem hotelu i
urządzeniem się gdzieś skromniej i taniej.
Tego samego dnia, kiedy powziąłem to postanowienie, stałem sobie
w barze “Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie po ramieniu.
Odwróciłem się i zobaczyłem młodego Stamforda, mego asystenta w
szpitalu św. Bartłomieja w Londynie. Dla człowieka samotnego widok
znajomej twarzy w dżungli Londynu jest niemałą radością. Dawniej
łączyły mnie dość obojętne stosunki ze Stamfordem, ale teraz powitałem
go entuzjastycznie, a i on ze swej strony wydawał się uszczęśliwiony
moim widokiem. W radosnym uniesieniu zaprosiłem go na śniadanie do
restauracji “Holborn” i nie zwlekając wsiedliśmy do dorożki.
- Co się z panem działo? - zapytał mnie Stamford z nie ukrywanym
zdziwieniem, gdy wlekliśmy się zatłoczonymi ulicami Londynu. -
Wysechł pan na szczapę i jest pan brązowy jak orzech. W paru słowach
opowiedziałem mu moje przygody i właśnie skończyłem, gdy stanęliśmy
na miejscu.
- Biedaku - powiedział współczująco, wysłuchawszy moich
nieszczęść. - I co pan teraz zamierza? - Rozglądam się za mieszkaniem -
odpowiedziałem - i staram się rozstrzygnąć zagadnienie, jak tu za tanie
pieniądze wygodnie się ulokować.
- Dziwne - zauważył mój towarzysz - pan jest dziś drugim
człowiekiem, od którego słyszę to samo.
- Kto był tym pierwszym? - zapytałem.
- Pewien jegomość, który pracuje w chemicznym laboratorium
szpitala. Dziś rano zalewał się gorzkimi łzami, że nie może znaleźć
nikogo, z kim mógłby do spółki wziąć wygodne mieszkanie, które gdzieś
znalazł i które jest za drogie dla niego samego.
- Na Boga! - wykrzyknąłem. - Jeśli naprawdę szuka wspólnika do
mieszkania i komornego, to przecież i mnie o to chodzi. Wolę mieszkać
z kimś niż sam.
Młody Stamford dość dziwnie spojrzał na mnie spoza szklanki z
winem.
- Gdyby pan znał Sherlocka Holmesa - zaczął - może nie uważałby
go pan za przyjemnego towarzysza na codzień.
- Dlaczego? Co mu można zarzucić? - Nie powiedziałem, że można
mu coś konkretnie zarzucić.
Nie powiedziałbym, że w ogóle można mu coś zarzucić. Tylko jest
trochę dziwak... entuzjazmuje się pewnymi gałęziami wiedzy. Ale to
człowiek przyzwoity.
- Studiuje medycynę? - zapytałem.
- Nie... właściwie nie wiem, jaki obrał kierunek. Dobrze zna
anatomię i jest pierwszorzędnym chemikiem. Ale nigdy chyba
systematycznie nie pracował nad medycyną. Jego studia są chaotyczne i
dziwaczne; zebrał olbrzymi zapas oderwanych wiadomości, którymi
mógłby zadziwić swych profesorów.
- Nigdy go pan nie pytał, do czego dąży? - Nie. To człowiek dość
skryty, choć potrafi się rozgadać, gdy się do czegoś zapali.
- Bardzo go jestem ciekaw - powiedziałem. - Skoro już mam z kimś
mieszkać, to wolałbym z człowiekiem zrównoważonym, o zacięciu
naukowca. Brak mi sił na znoszenie hałasów i niepokoju. Tych, które
miałem w Afganistanie, starczy mi do końca życia. Jak można się
zobaczyć z tym pańskim znajomym? - Na pewno jest w laboratorium -
odparł mój towarzysz. Albo nie pojawia się w nim całymi tygodniami,
albo pracuje od rana do nocy. Jeśli pan chce, możemy tam pojechać
zaraz po śniadaniu.
- Dobrze - odparłem i zaczęliśmy mówić o czymś innym.
W drodze do szpitala Stamford podzielił się ze mną paroma
bliższymi wiadomościami o mym przyszłym współlokatorze.
- Niech pan nie ma do mnie pretensji, jeśli pan się z nim nie zgodzi -
mówił. - Znam go tylko z przypadkowych spotkań w laboratorium.
Propozycja wspólnego zamieszkania wyszła od pana i ja nie biorę za to
żadnej odpowiedzialności.
- Jeżeli się nie zgodzimy, po prostu możemy się rozejść odparłem. -
Ale coś mi się widzi - dorzuciłem patrząc Stamfordowi prosto w oczy -
że woli pan umyć ręce od wszystkiego.
O co chodzi? Czy ten Holmes ma taki nieznośny charakter? Niechże
pan puści wodze językowi.
- Trudno wyjaśnić coś nieuchwytnego - roześmiał się Stamford. - Jak
dla mnie, Holmes ma za silnie rozwiniętą żyłkę naukowca... jego
zimnokrwistość jest już cyniczna. Doskonale wyobrażam go sobie
dającego swemu przyjacielowi dawkę najnowszego roślinnego alkaloidu,
nie ze złej woli, oczywiście, lecz tylko z samej ciekawości badacza,
który chce przekonać się, jak działa trucizna. Ale żeby oddać mu
sprawiedliwość, dodam, że on sam w tym celu równie łatwo zażyłby
truciznę.
Ma po prostu pasję do wiedzy ścisłej.
- Cóż, to słuszne.
- Tak, ale u niego już przekracza dopuszczalne granice. Bicie trupa
kijem w prosektorium nazwałbym co najmniej cudacznym wybrykiem.
- Bicie trupa! - Tak. By sprawdzić, jakie siniaki powstają po śmierci.
Widziałem to na własne oczy.
- A mówił pan, że Holmes nie studiuje medycyny.
- Nie. Bóg go wie, co on studiuje. Ale już jesteśmy na miejscu i
wyrobi pan sobie własne zdanie o Holmesie.
Skręciliśmy w małą uliczkę i wąskimi, bocznymi drzwiami
weszliśmy do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala. Znałem ten teren,
toteż pewnie szedłem kamiennymi, ponurymi schodami i długim, nie
kończącym się korytarzem z bielonymi ścianami i szarobrązowymi
drzwiami. Przy jego końcu odbiegało w bok nisko sklepione
odgałęzienie, wiodące do laboratorium chemicznego.
Mieściło się ono w obszernym pokoju obstawionym i wypełnionym
niezliczoną ilością butli. Tu i tam stały szerokie, niskie stoły, najeżone
retortami, probówkami i małymi palnikami Bunsena, płonącymi
migotliwym, niebieskim płomieniem.
W laboratorium zastaliśmy tylko jednego człowieka, pochylonego
nad odległym stołem i po uszy zatopionego w pracy. Na odgłos naszych
kroków obejrzał się i z radosnym krzykiem zerwał się na nogi.
- Mam, mam! - wołał biegnąc ku nam z probówką w ręce. Odkryłem
odczynnik na hemoglobinę, tylko na hemoglobinę.
Gdyby był odkrył żyłę złota, nie cieszyłby się bardziej.
- Doktor Watson, pan Sherlock Holmes - przedstawił nas wzajemnie
Stamford.
- Dzień dobry panu - powiedział kordialnie Holmes ściskając moją
rękę z siłą, o którą bym go nie posądził. - Jak widzę, wraca pan z
Afganistanu.
- Skąd pan to wie, u licha? - zapytałem zdziwiony.
- Mniejsza o to - odparł i zachichotał prawie bezgłośnie. Mówimy o
hemoglobinie.
Chyba pan pojmuje, jakie olbrzymie znaczenie ma moje odkrycie? -
Pod względem chemicznym jest ciekawe bez wątpienia odparłem - ale
praktycznie...
- Człowieku! Toż to największy od lat wynalazek w medycynie
sądowej. Czy pan nie rozumie, że daje on nam nieomylną próbę
krwawych plam? Niech pan tu przejdzie.
W zapale chwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym
pracował.
- Weźmy trochę świeżej krwi - mówił wbijając sobie długą igłę w
palec i wytaczając kilka kropel krwi do probówki. - Teraz wleję te parę
kropel do litra wody. Widzi pan: roztwór wygląda jak czysta woda.
Stosunek nie może być większy jak jeden do miliona, ale mimo tego
jestem pewien, że próba się uda.
Mówiąc to wrzucił do naczynia kilka jakichś kryształków, a potem
dolał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili woda przybrała
ciemnoczerwony kolor, a na dnie naczynia począł się zbierać brązowy
osad.
- Ha! ha! - wołał Holmes klaszcząc w dłonie i ciesząc się jak dziecko
z nowej zabawki. - No i co pan o tym myśli? - Bardzo subtelna reakcja -
zauważyłem.
- Piękna, przepiękna! Dawna metoda przy użyciu gwajakolu była
niepewna i niezwykle prymitywna. Tak samo mikroskopowe badanie na
cząsteczki krwi. W dodatku to ostatnie nie daje już żadnego wyniku przy
plamach sprzed paru godzin. Moja zaś metoda jest skuteczna zarówno
przy starych, jak przy nowych plamach. Gdyby znano ją już przedtem,
setki ludzi, bezkarnie teraz spacerujących po świecie, zapłaciłoby od
dawna za swe zbrodnie.
- No, no - mruknąłem pod nosem.
- W kryminalistyce stale mamy do czynienia z tym zagadnieniem.
Podejrzewamy kogoś o zabójstwo w kilka miesięcy po wykryciu
zbrodni. Badamy bieliznę i ubranie podejrzanego i znajdujemy brązowe
plamy. Czy są to ślady błota, rdzy, a może plamy po owocach albo jakieś
inne? Niejeden ekspert głowił się nad tym, a dlaczego? Bo nie mieliśmy
pewnego sprawdzianu.
Teraz mamy sprawdzian Sherlocka Holmesa i zapomnimy o tych
trudnościach.
W oczach błyszczała mu radość, rękę przyłożył do serca i skłonił się,
jakby odpowiadał na huczne brawa wyimaginowanych tłumów.
- Trzeba panu pogratulować - powiedziałem zaskoczony jego
entuzjazmem.
- W zeszłym roku we Frankfurcie głośna była sprawa von Bischoffa.
Gdyby wówczas znano mój odczynnik, wisiałby niechybnie. A poza nim
Mason z Bradford, osławiony Müller, Lefevre z Montpellier i Samson z
Nowego Orleanu. Mogę przytoczyć dziesiątki spraw, w których mój
odczynnik odegrałby decydującą rolę.
- Jest pan naprawdę żywym rejestrem zbrodni - roześmiał się
Stamford. - Mógłby pan wydawać kryminalną gazetę. Niech ją pan
nazwie “Retrospektywne Wiadomości Policyjne”.
- Byłaby to bardzo ciekawa lektura - zauważył Sherlock Holmes
zalepiając plastrem rankę na palcu. - Muszę być ostrożny - ciągnął dalej,
z uśmiechem zwracając się do mnie bo wiecznie się grzebię w
truciznach.
Wyciągnął rękę i zauważyłem, że pokrywały ją podobne plastry, a
naskórek przeżarty był ostrym kwasem.
- Przychodzimy w pewnej sprawie - powiedział Stamford siadając na
wysokim stołku o trzech nogach i stopą popychając ku mnie podobny
stołek. - Ten oto mój przyjaciel szuka jakiegoś locum. A że się pan
niedawno żalił na brak wspólnika do mieszkania, przyszło mi na myśl,
by panów poznać ze sobą.
Sherlock Holmes wydawał się uszczęśliwiony perspektywą
zamieszkania ze mną.
- Mam upatrzone mieszkanko na Baker Street - powiedział. Jak
wymarzone dla nas. Czy pan znosi zapach mocnego tytoniu? - Sam palę
machorkę - odpowiedziałem.
- Doskonale. Mam też dużo chemikalii i nieraz robię doświadczenia.
Czy to panu nie przeszkadza? - Absolutnie.
- Hm... zastanówmy się nad mymi dalszymi wadami. Czasem
miewam napady chandry i całymi dniami nie odzywam się słowem do
nikogo. Niech pan wtedy nie myśli, że się boczę na pana. Trzeba mnie
tylko zostawić w spokoju i samo przejdzie. A teraz: co pan powie o
sobie? Dobrze jest poznać się z najgorszej strony, gdy się ma razem
zamieszkać.
Rozśmieszyło mnie to wzajemne badanie.
- Mam szczeniaka buldoga - powiedziałem - i moje rozhuśtane nerwy
nie znoszą hałasu.
Wstaję, kiedy mi się podoba, o najbardziej nieprawdopodobnych
godzinach, i jestem niezmiernie leniwy.
Poza tym mam dużo innych wad, gdy jestem zdrowy, ale w obecnej
chwili te są najważniejsze.
- Czy grę na skrzypcach zalicza pan do hałasu? - zapytał Holmes z
niepokojem.
- To zależy od grającego - odparłem. - Dobra gra na skrzypcach to
ukojenie dla nerwów, gdy zła...
- No to w porządku - wykrzyknął śmiejąc się radośnie. Sądzę, że
możemy uważać sprawę za ubitą... oczywiście, jeżeli mieszkanie będzie
panu odpowiadać.
- Kiedy możemy je obejrzeć? - Niech pan tu wpadnie po mnie jutro
w południe. Pójdziemy razem i wszystko załatwimy - odrzekł.
- Świetnie. Jutro w południe - odpowiedziałem wymieniając z nim
uścisk dłoni.
Zostawiliśmy Holmesa nad jego pracą w laboratorium i poszliśmy w
kierunku mego hotelu.
- Ale, ale - powiedziałem nagle, przystając i zwracając się do
Stamforda - skąd on wie, u licha, że wróciłem z Afganistanu? Mój
towarzysz uśmiechnął się zagadkowo.
- To jest właśnie to, co w nim zadziwia - powiedział. - Wielu ludzi
chciałoby wiedzieć, jak on dochodzi do podobnych odkryć.
- Aa... tajemnica? - zawołałem zacierając ręce. - To bardzo
podniecające. Doprawdy, jestem panu wdzięczny, że pan nas ze sobą
zetknął. Wie pan, “Poznając człowieka, poznaje się ludzkość”.
- A więc musi go pan bliżej poznać - powiedział Stamford, żegnając
się ze mną. - Nie będzie to łatwe. Założę się, że prędzej on pozna pana,
niż pan jego. Do widzenia! - Do widzenia! - odpowiedziałem i wróciłem
do hotelu niezmiernie zaintrygowany nową znajomością.