Nawet najbardziej oczywiste fakty z historii Europy, kiedy im
się nieco dokładniej przyjrzeć, wyglądają inaczej niż to, co mówią o nich szkolne podręczniki. W którym z nich można przeczytać, że Adolf Hitler nie przegrał swojej wojny z Europą? Albo tezę inną, że to nie Europa wyzwoliła się od nazizmu. Na tak oczywistą prawdę zbyt dumni są Anglicy i Francuzi; zbyt uwikłani Włosi i Hiszpanie; nadmiernie obolali Niemcy i Austriacy… A kto wiarygodnie napisze w tym europejskim podręczniku rozdział o upadku muru berlińskiego i Jałcie? Czy ci, którzy do końca byli, delikatnie mówiąc, wstrzemięźliwi i nieprzychylni - Anglicy, Francuzi, Włosi, Holendrzy? A my, Polacy, czy więcej miejsca poświęcimy temu, jak u boku Armii Czerwonej mieliśmy zdobywać Europę, czy temu, jak obalaliśmy komunizm? W tej pierwszej historii Jaruzelski byłby bohaterem, w tej drugiej chyba już nie. Chciałbym, żeby w takim wspólnym europejskim podręczniku było miejsce na opowieść o wielomilionowych ofiarach głodu na Ukrainie, za które odpowiada Stalin i jego współpracownicy, zanim jeszcze Hitler zabrał się do eksterminacji kogokolwiek. Ba, tylko czy tam w ogóle będzie rozdział o Ukraińcach, jeżeli nadal w Unii Europejskiej nie ma miejsca dla Ukrainy. A miejsce dla sowieckiego totalitaryzmu, Gułagu, dziesiątek milionów ofiar - czy to też była historia Europy? Lub poparcie, jakiego Stalinowi i jego następcom udzielały przez dziesięciolecia partie, organizacje, stowarzyszenia i moralne autorytety w zachodniej Europie - czy o tym będzie można w tym podręczniku napisać? To nie jest wcale takie pewne. Kiedy bowiem ktoś próbuje głośno powiedzieć, że europejska przygoda z totalitaryzmem nie skończyła się w maju 1945 roku, ale trwała jeszcze kolejne czterdzieści pięć lat, naraża się w Brukseli i w Strasburgu co najmniej na towarzyski ostracyzm. Nie bardzo wiem dlaczego. Podręcznik taki nie mógłby milczeć o odpowiedzialności europejskich uniwersytetów, na których kształcili się przywódcy krwawych reżimów w Afryce i w Azji. Kiedy wracali do siebie, gorliwie wcielali w życie myśli Marksa, Lenina i Mao z książek, z których zdawali egzaminy, i w efekcie zawsze kończyło się to tak samo - eksterminacją ludzi, dyktaturą w imieniu idei i likwidacją wolnego rynku, społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka. I czy będzie w tym podręczniku miejsce na jedno zdanie - że wspólna Europa nie jest dzieckiem solidarności, ale strachu. Strachu przed tym, co z Europą zrobił Hitler, i strachu przed tym, co z Europą zrobił i chciał dalej robić Stalin. Wreszcie strachu przed Ameryką, bez której Europa nie obroniłaby swojej wolności, ale której pewne środowiska bały się bardziej niż Sowietów. Czy są bowiem granice aberracji, której Europejczycy by nie przekroczyli w ostatnich stu latach? Ba, tylko czy ten podręcznik ma być pisany przez mentorów politycznej poprawności, czy przez prawdę? Nie wiem. Czasami, kiedy słucham lub czytam to, co w Europie sądzi się o Polsce, mam wrażenie, że jestem jedną z postaci stworzonych przez Marqueza w Stu latach samotności. My, Polacy, bowiem w różnych oficjalnych wersjach europejskich historii występujemy w przedziwnych rolach. Zazwyczaj jako irytujący swoim zachowaniem niepoprawni specjaliści od burzenia świętego spokoju. Zamiast ulec jak Austriacy, Czesi i Słowacy argumentom Hitlera, rozpoczynamy drugą wojnę światową. Kiedy ją wygrywamy, nie chcemy przyjąć ze zrozumieniem, że teraz o naszej przyszłości decydować będzie Stalin z Berią. Potem zamiast podporządkować się wyrokom Jałty, stale sprawiamy jakiś kłopot, z tym największym, „Solidarnością” na czele. A przecież to racjonalne, że za europejski pokój i dobrobyt ktoś musiał zapłacić cenę niedostatku, cywilizacyjnego opóźnienia i niewoli. A teraz domagamy się, by nie zapominać o przeszłości. Pociesza mnie tylko jedno - że kiedy obejdzie się fasady historii europejskich naro- dów, na zapleczu można^odnaleźć ten sam co w Polsce realizm magiczny. Cudownie nieracjonalne historie, jak ta o Islandczykach, którzy nie chcieli już być poddanymi króla Danii. O Duńczykach piszę tu z namysłem i powagą, gdyż jesteśmy ze sobą mocniej związani, niż podejrzewamy. Odkąd bowiem staliśmy się częścią światowego imperium ZSRR, w Moskwie wyznaczono nam prostą rolę -po planowanym wybuchu trzeciej wojny światowej mieliśmy zająć Jutlan-dię i pozostałe trzysta wysp Królestwa Danii. Nie wiem, czy ten projekt podpowiedział Stalinowi ktoś, kto znał dzieje siedemnastowiecznej wyprawy na Danię hetmana Czarnieckiego. Wiem, że kolejne pokolenia Polaków wytrwale szkolono w naszej armii, jak skutecznie zabijać Duńczyków. Mnie uczono tego w pierwszej połowie 1980 roku na poligonach pod Elblągiem i wokół Drawska. I miałem niezłe wyniki w. zabijaniu za pomocą kałasznikowa, ręcznego granatnika przeciwpancernego RPG-7, karabinka snajperskiego i działka zamontowanego na transporterach opancerzonych typu SKOT i BWP. Być może odnajdą się też w moskiewskich archiwach plany atomowego uderzenia na Kopenhagę. W mojej wyobraźni bez trudu maszczą się spopielone tysiące-rowerów pod kopenhaskim dworcem kolejowym, ruiny Ti?oli, syrenki i królewskiego pałacu. I jeszcze jedna uwaga - w planach mordowania się w ramach trzeciej wojny światowej nie byliśmy sami - brał w tym udział cały ówczesny świat. Czy o tym też będzie opowiadał wspólny podręcznik historii Europy? |
Ta opowieść o Duńczykach, Islandczykach i Polakach jest
prawdziwa. Niestety, jak zresztą wszystkie opowiedziane w tej książce historie. Spisywałem je w różnych miejscach świata i przy różnych okazjach. Za każdym razem zafascynowany tym samym fenomenem - jak bardzo nieprawdziwe jest przekonanie różnych narodów, że tylko ich własne dzieje są tak wyjątkowe i dramatyczne. CZĘŚĆ I Historia jest tylko twoja Szkoła władzy Rzecz w oryginale jest przypowieścią o udanej operacji tajnych służb rodu Takeda. Trwa wojna o dominację w szesnastowiecznej Japonii, a głowa rodu, pan Shingen, zostaje zabity w czasie oblężenia fortecy przeciwnika. Shingen, zanim zginął, nakazał współpracownikom i generałom, by przez trzy lata ukrywali jego ewentualną śmierć przed wrogami. Pogrzeb Shinge-na odbywa się w tajemnicy. Utrzymanie w sekrecie śmierci przywódcy jest zadaniem bardzo skomplikowanym. Szansę powodzenia daje posłużenie się sobowtórem zmarłego wodza. Kurosawa w Sobowtórze szanuje nie tylko historię, co podkreślają wplecione w tok narracji plansze z dokładną datą prezentowanego wydarzenia, ale również zwraca uwagę na reguły rządzące tajnymi służbami -stałym motywem filmowej narracji jest pokazywanie ciężkiej pracy szpiegów będących na służbie wrogów rodu Takeda. Ich wywiad nie tylko bezustannie zbiera informacje i próbuje je weryfikować, ale również przeprowadza analizę zdobytego materiału wywiadowczego. Kurosawa wierzy Historii, jest pokorny i wie, że bez względu na epokę historyczną ludzie traktowali politykę śmiertelnie poważnie, i zresztą nadal tak ją traktują. Kiedy więc cytuje analityków szesnastowiecznego wywiadu, nie ma w tym ani dystansu, ani żadnego artystycznego nawiasu. Wierzy Historii i wierzy polityce, którą traktuje jako najpoważniejsze zadanie stojące przed człowiekiem. Najpoważniejsze, gdyż od działań polityków zależy, czy zapanuje pokój czy wybuchnie wojna; czy ludzie będą żyć spokojnie czy będą bezlitośnie mordowani. Film zaczyna opowieść o śmierci wodza, a kończy obraz masakry na polu bitwy. W wyniku bezmyślnej decyzji kolejne trzy szturmy armii syna Shingena kończą się rzezią. Ród Takeda przestaje istnieć. W obrazie masakry nie ma ani estetyki, ani tkliwości. Najpierw widzimy przygotowania siedemnastowiecznych muszkieterów, a potem cudowne, dumne formacje konnicy i piechoty wysyłane do szturmu. Efektu ataków możemy się początkowo tylko domyślać, obserwując reakcje Sobowtóra i sztabu rodu Takeda. Puentą bitwy jest samotny atak Sobowtóra na nienaruszone linie wroga. Czy ta scena stoi poza porządkiem polityki? Tak chcieliby mistrzowie poprawnego politycznie truizmu. Historia o prostaku, który ma grać rolę pana, jest banalna. Ckliwi wielbiciele Kurosawy czynili wielkiemu mistrzowi wszelkie możliwe krzywdy. Wyrządzili mu jednak krzywdę fundamentalną, gdy potraktowali Sobowtóra jako powtórkę z Diderota. Redukowano wielkiego mistrza kina do roli europejskiego intelektualisty, który z dramatu dwudziestowiecznej historii nie zrozumiał nic lub zrozumiał niewiele. I na każdy podmuch Historii reaguje histerią. Wojna u Kurosawy jest najwyższym wydarzeniem w dziejach ludzkości i najpotężniejszym instrumentem polityki. Nawet jeżeli jest to wojna w obronie wioski, jak w Siedmiu samurajach. Niebanalna jest inna historia - o zwykłym człowieku, ofierze Historii, który nagle, zrządzeniem losu, ma się stać jej twórcą. Stary mit Marksow-ski poddany zostaje w filmie Kurosawy próbie - próbie nieideologicznej i nieteoretycznej. W Sobowtórze podmiana - z przedmiotu w podmiot Historii - dokonuje się naprawdę. I trwa trzy lata. W wersji Kurosawy ta jakościowa zmiana jest niezmiernie kanciasta, surowa, bez jakiegokolwiek liryzmu lub zbędnej estetyki. Trwa okrutna wojna, wydarzenia toczą się z dnia na dzień, a od Sobowtóra zależy życie i śmierć tysięcy ludzi. Najmniej ważne jest jego życie, chociaż on sam początkowo sądzi inaczej. Jest sobą - prostakiem i złodziejem. Zżyma się, kiedy inni wymagają od niego poświęcenia. Nie interesuje go to. Politycy to zresztą rozumieją. Mówią -jasne, dlaczego miałbyś się poświęcić dla naszego rodu. Masz rację, za dużo od ciebie wymagamy. Możesz odejść. Odrzucony Sobowtór jednak wraca. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Motywacje prostaka początkowo są prostackie - władzę pojmuje jako przyjemność, zabawę, grę. Pierwszą noc spędzoną w „swoim” pałacu poświęca próbie okradzenia samego siebie. Ale antyczny Los jest bezlitosny - w wielkim dzbanie zamiast sake lub skarbów Sobowtór odnajduje mumię Shinge-na. Trup i jego Sobowtór przez chwilę są sami. Kurosawa nie próbuje interpretować tego, co jest poza porządkiem rzeczywistości. Kiedy kilka sekwencji później pokaże senny koszmar Sobowtóra, scenę tę weźmie w po- tężny nawias - nagle zmieniając całą kolorystykę filmu. Być może Sobowtór śnił naprawdę o spotkaniu z Shingenem, ale w odróżnieniu od prawdy historycznej, o której opowiada film, sny są poza porządkiem obiektywizmu. Są bardzo subiektywne. Być może’ więc Sobowtór został naznaczony przez zmarłego pana, powiada Kurosawa, naprawdę jednak polubił swoją nową rolę. I to go gubi. Prostak myśli o władzy w prostacki sposób. Cieszy się, że tak dobrze gra swoją rolę, iż nałożnice, służący, żołnierze wierzą, że jest Shingenem. Jego największy sukces to zdobycie przyjaźni małego wnuka Shingena. Nawet kiedy bierze udział w naradzie wojennej, postępuje według scenariusza, a stać go tylko na dowcipną ripostę. Jest więc formą władzy, jej figurą, ale władzy jako odpowiedzialności za Los innych nie rozumie. Jest ludzki, nawet przejmujący w swojej radości, którą czerpie z dobrze wypełnionego posłannictwa zmarłego władcy. Ale sam nie zbliża się nawet 0 krok do zrozumienia władzy. Dopiero kiedy ją utraci, manipulacja i gra zamieniają się w ludzki dramat człowieka, któremu się nie udaje. Cierpi, po raz pierwszy, nie tylko za siebie. Cierpi także za małego chłopca, którego tak długo oszukiwał. Odzyskuje godność człowieka, który ponosi odpowiedzialność za kogoś innego. To jednak dopiero część przemiany. Los dopełnia się dopiero w ostatniej bitwie. Sobowtór kryje się w trzcinach. Pozornie znowu jest tylko obserwatorem. Ale i on, i my wiemy, że dopuszczając, by władcą został wbrew woli Shingena jego syn, Sobowtór przyczyni się do klęski rodu. Kiedy na polu bitwy widać już tylko ranne konie, Sobowtór bierze pikę i rusza na niewzruszone szeregi wrogów. Zginie obok sztandaru Shingena. Być może nadal nie rozumie ani polityki, ani bitwy. Ale człowiekiem staje się naprawdę. Ginie w imię prawdy, a nie gry lub manipulacji. Ginie, jak zginąłby w tej bitwie Shingen, choć on sam jest w łachmanach, i nikt nic mu już nie każe. Ginie jako on sam - a nie replika kogoś innego - bo doznał wyzwolenia i poczuł odpowiedzialność. Miał więc rację stary Marks, kiedy zapowiadał, że zwykły człowiek może osiągnąć Królestwo Wolności. Miał rację, tak jak przed nim liberałowie 1 konserwatyści. I nie miał racji, kiedy bredził, że wystarczy zmienić warunki (bazę), by człowiek mógł dokonać jakościowego skoku z niewoli w wolność. Sobowtór to polemika Kurosawy z umysłowym zaczadzeniem lat siedemdziesiątych, kiedy intelektualne i artystyczne elity w Europie i Stanach Zjednoczonych uwierzyły, że można żyć bez polityki, która jest pełna brudu i moralnej ohydy, czego symbolem były tajne służby w demokratycznych państwach. Stworzył więc wielki film o bardzo małym człowieku, który dojrzał do godności. |
Miłosny i polityczny trójkąt
Od dawna ekscytuje mnie pytanie, jaka Polska wyłoni się z filmowej wersji Ogniem i mieczem. Jakich siebie zobaczymy w tej przecudnie opowiedzianej przez Sienkiewicza historii? Siebie w wersji wczorajszej i w wersji dzisiejszej. Po pierwsze, mam nadzieję, że wreszcie poważnie ukazana zostanie polska polityka tamtego okresu. Książę Wiśniowiecki to jeden z ludzi, którym zawdzięczamy naszą obecność na wschodzie. Jego olbrzymi majątek to najbardziej na wschód wysunięte obszary państwa. W polityce wschodniej uczestniczą Turcy i Tatarzy krymscy, Habsburgowie, Anglicy, Szwedzi i Francuzi. Jedni bezpośrednio, a inni poprzez agentów, pieniądze i polityczne obietnice sojuszy. Wreszcie nie można zapomnieć o Watykanie i oczywiście o Rosjanach. Uczestniczą więc wszyscy, którzy w ówczesnym świecie mają cokolwiek do powiedzenia. W sensie politycznym to jedna z najbardziej fascynujących polskich historii, której początkiem jest Unia Lubelska, a końcem trzeci rozbiór. W dobie Ogniem i mieczem ważyło się, czy Polska pozostanie czynnikiem rozstrzygającym o dalszych wydarzeniach na Wschodzie, czy też spadnie do rangi państw drugorzędnych, o których losie rozstrzygać będą inni. Tym razem się udało, ale po raz pierwszy wyszło na jaw, że klasa polityczna Rzeczypospolitej nie ma jednolitego planu działania. I to była prawdziwa przyczyna naszych ówczesnych kłopotów. Po drugie, wierzę, że film pokaże, jaki książę Wiśniowiecki był naprawdę. To on bowiem, jak mało kto, dobrze ów dylemat polityczny rozumie. Jest politykiem okrutnym - często aż do przesady, gdyż wierzy, że tylko w ten sposób na wschodzie zdobywa się mir. Obaj z Chmielnickim posługują się tymi samymi narzędziami politycznymi - terrorem i okrucień- stwem. Wiśniowiecki to zimny i cyniczny gracz, który przegrywa już pod Korsuniem, kiedy polscy panowie odmawiają mu przywództwa, a potem w popłochu, tchórzliwie umykają przed armią kozacką. Polscy panowie boją się Wiśniowieckiego bardziej niż dzielnych Kozaków. Boją się silnego przywódcy, gdyż kojarzy im się właśnie z groźbą wschodniego despotyzmu. A ówczesny wschód jest wyzwaniem dla zachodniej kultury i cywilizacji. Jest groźny jako wirus despotyzmu, ograniczania wolności jednostki kosztem zrównania wszystkich w tej samej „sprawiedliwej” niedoli. Historycy do dzisiaj spierają się, czy aby już wówczas nie powinniśmy się zdecydować na silne przywództwo. Po trzecie, liczę, że będzie to właśnie opowieść o wschodzie. Ogniem i mieczem rozpoczyna się tak naprawdę powrotem Skrzetuskiego z Krymu. Powrotem z politycznej misji, której celem jest zmontowanie sojuszu przeciwko Rosji. Krym to był problem numer jeden dla ówczesnej Polski. Kanclerz Ossoliński, mimo śmierci króla Władysława IV, chce zrealizować jego testament polityczny. Dlatego nawet po wybuchu powstania chce zawrzeć pokój z Chmielnickim i razem z Kozakami ruszyć na Krym. Tatarzy od trzystu lat odgrywają w regionie podwójną rolę polityczną -są wysuniętą forpocztą Turcji, ale też tworzą polityczny trójkąt między Rzeczypospolitą a państwem moskiewskim. Raz wzmacniają jeden, a raz drugi bok trójkąta. Pełnią w ten sposób funkcję nieco podobną jak Szwecja na północy. To tylko ciekawostka, ale w powieści są dwa trójkąty: romansowy i polityczny. Wiśniowiecki prowadzi własną grę. Nie wierzy w plan króla Władysława, by razem z Moskwą podbić Krym i wspólnie potem ruszyć na Turcję. To w jego ocenie mrzonka. On woli wariant sprawdzony od czasów Jagiełły - chce wspólnie z Tatarami kolejny raz osłabić Moskwę i być może wyrwać jej kolejne terytorium. Proszę zauważyć, że ów sojusz w sporze z azjatycką Rosją - tradycyjnie - musi się opierać na azjatyckich państwach muzułmańskich. To kolejny wątek nieobecny w polskiej samoświadomości - nasze penetrowanie Azji. To dlatego marzy mi się w filmie scena, kiedy Skrzetuski rysuje na piasku kontury Krymu i pytany, co jest dalej, odpowiada zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy - Persja. Persja uwikłana jest w konflikt z Turcją, siłą rzeczy jest więc czasami naszym sprzymierzeńcem. W kontaktach pośredniczą polscy Ormianie, są w tym najlepsi, bo wojna między dwoma wschodnimi potęgami toczy się na terenach dzisiejszej Armenii. Turcy chcą przekroczyć Kaukaz, by trzy- mać w szachu Rosję i Rzeczypospolitą. Geopolityka ówczesna niewiele więc się różni od obecnej. Misja krymska dobrze rokuje planom Wiśniowieckiego. Niestety, w drodze powrotnej, Skrzetuski uwolni Chmielnickiego. Ten zaś, gdy już dojrzy swoją szansę w osłabieniu Rzeczypospolitej, zdradzi Tatarom plany Ossolińskiego - tym argumentem przekona ich, żeby poparli swoich największych wrogów, Kozaków. Dopiero to uczyni - z lokalnej awantury - problem międzynarodowy. Kiedy jednak poznajemy obu bohaterów powieści, tego wszystkiego jeszcze nie wiemy. Z opisu Sienkiewicza dostrzegamy jedynie, że w strojach obu rycerzy przemieszane są zarówno polskie, jak i wschodnie dodatki. Obaj są bowiem przedstawicielami tej samej klasy politycznej. Nic ich nie różni, karierę robią w podobny sposób, chociaż Skrzetuski służy w prywatnej armii księcia, a Chmielnicki jest urzędnikiem państwa. Już za chwilę jeden zostanie buntownikiem, powstańcem, a drugi będzie bronił porządku i prawa. Po czwarte wreszcie, bohaterów Ogniem i mieczem można pokazać na dwa różne sposoby. Romantycznie, to znaczy zgodnie z najstarszą polską konwencją, która pokazuje Polaka jako heroicznego politycznego durnia. Jest też możliwość druga - pokazać sprytnych, przemyślnych, przedsiębiorczych, odważnych (ale bez nadmiernej przesady, raczej odważnie rozważnych) zdobywców Dzikich Pól, podobnych do westernowych zdobywców Dzikiego Zachodu. Ówcześni wojacy to jednoosobowe spółki z o. o., przedsiębiorstwa powołane nie do heroicznego umierania, ale do nabijania kabzy - żołd plus zyski z wszelkiego możliwego łupiestwa. Ich ekonomiczną dewizą jest złupić i odsprzedać łupy z zyskiem. Są to przecież drudzy w kolejności dziedziczenia potomkowie drobnej szlachty. Rzędzian nie jest więc komicznym charakterem, ale tą drugą, prawdziwszą stroną osobowości Skrzetuskiego i pozostałych bohaterów. Po stronie ukraińskiej są tacy sami przedsiębiorcy, tyle tylko że raczej gorszej feudalnej proweniencji. Kozacy tym się jedynie różnili, że tworzyli na miarę tamtych czasów pierwsze łupieskie oddziały, w których bardzo precyzyjnie liczone były procenty udziałów. Dokładnie tak, jak liczone były przypadające każdemu części pryzu w ówczesnych przedsiębiorstwach korsarskich. Jest wreszcie sprawa ostatnia - uczuciowa. On jest Polakiem, a ona Ukrainką, a raczej zgodnie z historyczną prawdą Rusinką. On jest raczej biedny, a ona raczej bogata. Jej bracia i mateczka są żywotnie zainteresowani, aby Helenę wydać przy jak najmniejszych kosztach własnych, co gwarantuje wspaniały kozacki watażka, bohater wielu łupieskich wypraw, Bohun. Ważne też jest, by w sprawy ślubne nie interweniował prawny opiekun Heleny, książę Wiśniowiecki. Odrzucają więc kandydaturę Skrze-tuskiego z powodów finansowych, a nie jakichś innych. I w tej romansowej z gruntu historii jest wszystko, o czym powiedziałem wcześniej. Polityka, duże pieniądze i gwałtowne uczucia. Sukces murowany. Wszystko pozostałe to już tylko historia. Najpierw jest powstanie, potem wojna domowa, która przeradza się w konflikt międzynarodowy. W jego wyniku Ukraina, zamiast zostać trzecim członkiem federacji, jaką jest unia Korony z Litwą, zostanie trwale podzielona. Wzmocni się tylko Rosja, za darmo. Jest też puenta, którą mam nadzieję w filmie zobaczyć, chociaż negliżuje heroiczną wersję naszych dziejów. W czasie bitwy pod Zborowem, kiedy okazało się, że siły króla Jana Kazimierza są zbyt nikłe, kanclerz Ossoliński po prostu przekupił Tatarów, by odstąpili od Chmielnickiego. Po nocnych negocjacjach stanęło na dwustu tysiącach talarów. Trzydzieści od ręki, gotówką. Zrobiliśmy świetny interes, kolejna klęska militarna mogłaby się źle skończyć. Bardziej haniebna była zgoda, by wracający Tatarzy mogli złupić i wziąć jasyr z terenów wprawdzie objętych powstaniem, ale przecież nadal do państwa należących. Jest też wytłumaczenie polityczne - chan Selim Gerej wziął od nas pieniądze za to, co i tak chciał zrobić. W jego interesie było, by trójkąt nadal istniał. To wzmacniało jego pozycję wobec sułtana w Stambule, wobec Moskwy i wobec Rzeczypospolitej. Oceniał, że jego sojusz z Kozakami mógłby być tylko okazjonalny. Nie przetrwałby prawdziwego konfliktu interesów. Tego, że przecież Kozacy muszą kogoś łupić, podobnie jak Tatarzy. Jerzy Axer napisał kiedyś, że Sienkiewicz to nasz Homer, bo na wieki zakotwiczył nas w konkretnym czasie. Dodałbym, że na tyle, na ile potrafił i z powodu cenzury mógł, uczył też polityki. Takiej, jaką była lub być powinna. |
W białej sukni jechała na
śmierć Żniwo śmierci było przerażające jak na tamte czasy. W październiku w Paryżu pod nóż gilotyny poszło pięćdziesiąt jeden osób, po Nowym Roku siedemdziesiąt, w marcu sto dwadzieścia siedem, w maju - trzysta pięćdziesiąt osiem. A między czerwcem a lipcem zarżnięto tysiąc trzysta siedemdziesiąt sześć osób. W 1794 roku Komitet Ocalenia Narodowego żywił przekonanie, że tylko terror może uratować rewolucję. W Dantonie Andrzeja Wajdy, filmie z 1984 roku, którego scenariusz powstał na kanwie dramatu Stanisławy Przybyszewskiej, dwie polityczne szajki zwalczają się zaciekle, przy okazji wysyłając na śmierć swoich bliźnich. Kiedy Danton zdobywa większość w Konwencie, Robespierre ma przewagę w Komitecie Ocalenia Narodowego. Konwent to ówczesny Sejm, a komitet to rząd doby terroru. Z jednej strony jest to spór o rewolucję, o Francję, o przyszłość. Z drugiej - bezwzględna walka o władzę. Przegrani tracą nie tylko pozycję i urzędy, ale także życie. Takie czasy. Pod gilotynę szli mężczyźni, kobiety i starcy. Równouprawnienie nie było pustym hasłem. Jeszcze szybciej zapełniały się więzienia. W Paryżu zapanował Pan Donos, idealne narzędzie każdej zbrodniczej władzy. Ludzkość powinna kiedyś poznać życiorysy tych wszystkich ludzi, co zrobili złego i dobrego w swoim życiu. Słownik rewolucyjnej zbrodni to dobra lektura szkolna. Przyszli kandydaci na Robespierre’ów mieliby szansę zrozumieć, z czym się będą musieli zmierzyć. Z konkretnym ludzkim życiem. Nie z nazwiskiem w aktach sądowych lub numerem statystycznym. Zabijali wszak żony, matki, siostry i córki, pogrążając w smutku ich bliskich. Jedyna nadzieja, że kiedy sami stanęli przed Stwórcą, Ten nie omieszkał wymienić im wszystkich ich ofiar. Powoli. Dobitnie. Ze szczegółami. Jak się bawiła lalką. Że była nadzieją i miłością rodziców. Kim byłyby jej dzieci, gdyby miała szansę je urodzić. Myślę, że coś by się na świecie zmieniło, gdybyśmy Historię poznawali nie z perspektywy polityków morderców, ale ich ofiar. W kluczowej scenie filmu Wajdy Robespierre kusi Dantona - „przyłącz się do mnie”. Danton, w tej roli świetny Gerard Depardieu, odpowiada -„nie”. Kładzie rękę Nieprzekupnego na swoją szyję i krzyczy - „to ty będziesz musiał ją ściąć”. Robespierre cofa się gwałtownie, on sam przecież nie zabija. To ohydne, on rzadko nawet kładzie swój podpis na wyrokach śmierci. Jest higienistą, nie tylko w stroju, ale i w życiu. Od zadawania śmierci ma różnych gorliwców. Danton jest cielesny, żarłoczny, zachłanny, wino ścieka mu po brodzie i po brudnej koszuli, ale rozumie wszystko - to gra o władzę, kto kogo. Przyjaciele namawiają go, by przeprowadził zamach stanu. To kuszące, ale oznacza, że to Danton będzie zabijał, podpisywał wyroki i zetnie gładką, smukłą szyję Robespierre’a. A Danton już chyba ma dość. Rewolucja okazała się żarłoczną bestią, która domaga się coraz więcej ofiar. Tu wspomnę tylko o jednej. Zasługuje na to także dlatego, że była jedną z najpiękniejszych kobiet epoki i jedyną Polką straconą w Paryżu w czasach terroru. Kiedy wieziono ją do rogatki Vincennes, miała dwadzieścia pięć lat. W białej sukni, niewinna - w każdym razie w sensie prawnym i politycznym. Jej błędem była miłość do Paryża… i może brak wyobraźni. Przyznacie, że jak na winy bliźnich, którzy nas otaczają, te zarzuty to drobiazg. Rozalia Lubomirska pierwszy raz przyjechała do Paryża z mężem w 1788 roku, na rok przed rewolucją, kiedy była to jeszcze stolica dawnego świata. Mieszkali w Palais Royal, u marszałkowej Lubomirskiej, krewnej jej męża Aleksandra. Młodziutka, śliczna, oczarowała wszystkich. Nie była naiwną dziewczynką. Rywalizowała z najlepszymi - w miłostkach i romansach. Jak ktoś złośliwy wspomniał o słynnych Polkach tego czasu, Rozalii Lubomirskiej, pani Wisłockiej i Teresie Tyszkiewiczowej - „Wszystkie trzy zdradzały bez skrupułów swych mężów: pierwsza ze wszystkimi, druga - z ambasadorami, trzecia - z ministrami”. Nie pochwalam, co zrozumiałe, licznych zdrad małżeńskich, ale protestuję, żeby rachunki takich krzywd wyrównywało państwo. I to za pomocą gilotyny. Aresztowana w październiku 1793 roku, ostatnie osiem miesięcy życia spędziła w różnych więzieniach. Za złego króla Ludwika XVI w Paryżu było tylko jedno więzienie, Bastylia, a w nim bodaj ośmiu więźniów. Re- wolucja przyniosła w tej kwestii istotny postęp - funkcjonowało dwadzieścia więzień, które mieściły do czterdziestu tysięcy ofiar. Mam nadzieję, że ktoś wreszcie zrobi o tym film. Zobaczyć rewolucję z perspektywy jej ofiary - o coś takiego warto się pokusić. Do więzienia trafia z pięcioletnią córką, która też zasługuje na pamięć - jako dojrzała kobieta zostanie tajnym agentem Habsburgów i Romanowów. Dzisiaj tłumaczyłaby się, że miała traumatyczne dzieciństwo. Perspektywa więzienna jest ciekawa także dlatego, że były to różne kręgi Piekła. W Petite Force miała szansę poznać kobiety z najlepszych rodów Francji, ale także złodziejki i prostytutki. W więzieniu Conciergerie do końca próbowano utrzymać nastrój sprzed Rewolucji. Jak piszą historycy - bawiono się, pito, odgrywano sceny w teatrze amatorskim i nie stroniono od orgii seksualnych. A temu towarzyszyły codzienne pożegnania z tymi, których wieziono pod nóż gilotyny. Trafiła i tu. W kwietniu 1794 postawiono ją przed Trybunałem Rewolucyjnym oskarżoną o spisek przeciw Republice, agenturalność i znajomość z panią Du Barry, faworytą króla Ludwika. Tylko ostatni zarzut był prawdziwy. Ale to wystarczyło, by skazać ją na karę śmierci. Po wyroku Rozalia oświadczyła, że jest w ciąży z jednym z przyjaciół. Chodziło o Hipolita Błeszyńskiego, pułkownika w sztabie Józefa Poniatowskiego, który po drugim rozbiorze uciekł w roku 1792 do Paryża. Na scenę wrócił w 1809 roku jako generał w armii saskiej. Nie wiemy, czy on był ojcem. Równie dobrze mógł nim być kawaler d’Epinard, wicehrabia Bassancourt lub książę Karol August de la Tremo?ille. Tego ostatniego Rozalia poznała w więzieniu L’Hospice. I to on ostatecznie ją pogrążył, przygotowując ucieczkę. Był młody i naiwny. Donos o przygotowaniach do ucieczki dotarł do rewolucyjnego prokuratora. Księcia natychmiast zgilotynowano, a Rozalię przeniesiono do kolejnego, najcięższego więzienia w opactwie Abbaye. Tam wezwano lekarzy, by potwierdzili, czy księżna jest rzeczywiście w stanie odmiennym. Orzekli, że nie. Ale chyba nawet to była manipulacja władzy, która nie chciała zrezygnować z możliwości odebrania jej życia. Jeden z badaczy przejrzał dokument z oględzin lekarskich. Nazwisko księżnej zostało dopisane później i innym charakterem pisma, co świadczyłoby, że dokument wystawiono in blanco. Jej los był przesądzony. Robespierre osobiście nakazał egzekucję. Był śliczny, słoneczny dzień, kiedy ucięto jej głowę. Niecały miesiąc potem to samo zrobiono z Robespierre’em. Według jednej z niepotwierdzo- nych w dokumentach wersji jej śmierć to zemsta odtrąconego mężczyzny. Znając kilka biografii Nieprzekupnego, wcale bym tego nie wykluczał. Był człowiekiem owładniętym obsesją, człowiekiem, który bał się własnych uczuć. Wolałby stracić ukochaną osobę, niż przyznać się, że od rewolucji ważniejsza jest miłość. Od lat nie przestaję się bać, że kiedyś kogoś takiego jak pan R. napotkam na swojej drodze. Szczególnie uważnie patrzę w oczy znajomych mi polityków. Szukam podobieństw, znaków, czegoś, co mogłoby mnie ostrzec. |
Polak wiesza Polaka
W zdobywanym mieście radzono już tylko nad jednym - czy lepiej wpuścić do Warszawy Prusaków, czy Rosjan. Król Stanisław wolał w roli zdobywców przybyszów ze wschodu, stale bowiem liczył na resztki uczuć carycy Katarzyny. Innym to Prusacy wydawali się łagodniejszym katem, wszak w mieście nie byli jeszcze znani. Tylko lud roił jeszcze o obronie do ostatniego człowieka. Jak pisze historyk: „Bić się dalej zdecydowany był tylko lud biedny, nic nie posiadający, wystawiający na ryzyko tylko swe życie, nie mające dlań zresztą zbyt wielu powabów”. Psychologicznie nie bardzo wierzę w takie prawdy, które głoszą, iż życie biedne ma mniejsze „powaby” niż życie bogate, ale cóż… ja nie historyk, ja czytelnik… również książek traktujących o historii. Notuję więc, że mimo przerażających obrazów zgliszczy Pragi i hiobowych wieści o wyrzynaniu ludności przez rosyjskich sołdatów, lud lewobrzeżnej Warszawy nadal chciał się bronić. Z kogo składał się ów lud? Angielski kupiec tuż przed insurekcją zapisał: „Sama metropolia, tak jak Rzeczpospolita, której jest głową, zdaje się łączyć w sobie wszystkie skrajności cywilizacji i barbarzyństwa, wspaniałości i szpetoty, bogactwa i nędzy, ale w przeciwieństwie do wielkich miast europejskich skrajności tych nie łagodzą tu żadne stopnie pośrednie. Stan średni, wszędzie indziej tworzący najliczniejszą i najbardziej uprzemysłowioną warstwę ludności, tu prawie nie istnieje. Pałace i budy, budynki możnych i lepianki biedaków składają się łącznie na większą część tego miasta. Przywodzi to na myśl współegzystencję panów i niewolników, lordów i wasali”. Opierając się na tym fragmencie, pisać by trzeba, iż lud warszawski doby kościuszkowskiej to po prostu niepanowie. Definicja wygodna, choć niewiele wyjaśniająca. Ważniejszy być może jest zaobserwowany przez Anglika kontrast między pałacem i budą. Sądzić należy, że im węższa przestrzeń mediacji, pole przejścia od skrajności do skrajności, tym silniejsze między skrajnościami napięcia. Prawda banalna, czemu jednak’życia nie osładzać sobie banałami? Tym bardziej że za owym banałem kryją się fakty dla Polaków niezwyczajne. Wszak insurekcja kościuszkowska jest jednym z nielicznych momentów w naszej historii, kiedy Polacy wieszali Polaków. Sądząc po naszej historii, mamy we krwi „koncyliacyjność”, jakieś przemożne pragnienie tworzenia wspólnoty, dramatyczną chęć, by Polak z Polakiem, nawet jeżeli jeden drugiemu katem, jakoś się tam dogadywali. A tu nagle nadchodzi 28 czerwca 1794 roku. Od dziesięciu lat rozlewa się rewolucja francuska, Francuz rżnie Francuza, a w Warszawie ludzie śpiewają: My, krakowiacy, nosimy guz u pasa, powiesimy sobie króla i prymasa.- Proszę nie szukać w tym poezji, chyba że zaczniemy mówić o poetyce kaźni. W każdym razie historyk notuje skrupulatnie, najpierw była uliczna piosenka, a potem wyciągnięto z więzienia biskupa wileńskiego Ignacego Massalskiego, kasztelana Czetwertyńskiego, czterech rosyjskich szpiegów (sami Polacy), jednego podejrzanego o szpiegostwo, i po kolei wszystkich powieszono. Powieszono dwóch targowiczan i pięciu szpicli. Targowiczanie to magnaci kreatury, a szpicle to kreatury ludowe. W ten sposób oto dokonała się jakaś tam „sprawiedliwość” (powie dydaktyk), coś zostało zaspokojone (socjolog), a król z przestrachu siny (literat) błagał Kościuszkę, by ten wracał do miasta i porządek czynił. Lud, pisze historyk, dokonał aktu tego nie tyle sam z siebie, ile za pod-uszczeniem jakobinów, którym spodobały się francuskie zwyczaje. Tych siedmiu (jest jeszcze ósmy, ale o nim za chwilę) to cena, ale cena czego? Co zrobił w ów czas warszawski lud, to jego sprawa, ja pytam o coś innego. O cenę, którą zapłaciliśmy wszyscy, następne pokolenia. Mam na myśli narodową niepamięć o zbiorowej kolaboracji Polaków po drugim rozbiorze. Targowica to jedynie symbol, a Warszawa roku 1793 to miasto strachu, gdzie „Brat lękać się musi brata, żeby go nie oskarżył, nie doniósł. Kobiety zapłacone do szpiegowania […] gadać z nikim nie można bez obawy”. Warszawa przed insurekcją to miasto załamania się bojkotu towarzyskiego wobec Rosjan. Warszawa pałaców bardziej niż okupantów bała się widma, które krążyło po Europie. Widma króla bez głowy. Przez lata, kiedy coraz więcej czytałem o tym, jak się inni w Europie wyrzynali nawzajem, myślałem, że tego czegoś brakuje mi w naszej historii. Anglicy - Anglików, chociażby przez stulecie wojny domowej, a potem, kiedy już się sobą nasycili, Anglicy zabrali się do Szkotów i Irlandczyków. Francuzi - Francuzów, na przykład katarów i chłopów w Wandei. Niemcy - Niemców, szczególnie przez trzydzieści lat wojny religijnej. Włosi - Włochów, Hiszpanie - Hiszpanów. Nawet Szwajcarzy - Szwajcarów. Wymieniam pospiesznie, choć to za każdym razem dziesiątki wojen domowych w dziejach narodów, o których wspomniałem. A Polacy? Coś z nami nie tak? Niewykluczone. Dopiero bowiem w porównaniu z tym, jak się inne narody wzajemnie masakrowały, widać, jak nam to kiepsko wychodziło. Jakaś bitwa pod Mątwami, wojna z Sapiehami na Litwie, wojna domowa na Ukrainie, choć tu osiągnęliśmy własne wyżyny barbarzyństwa… A potem każde nasze powstanie, które w tle wojny z zaborcami zawsze mają jakieś epizody polsko-polskich rozrachunków. Aż po czasy najnowsze - zwalczanie się konspiracji NSZ i PPR, eksterminację konspiracji antykomunistycznej, stalinizm. A scena z Poznania, czerwiec 1956 roku, tłum wdeptuje w bruk złapanego esbeka. Wreszcie stan wojenny, kiedy na wieść o masakrowanych górnikach warszawska ulica natychmiast zareagowała plotką, że strzelali ruscy przebrani w polskie mundury. Nie byliśmy więc aż tak „anielscy”, jak chciałaby narodowa mitologia, choć rzeczywiście nigdy nie osiągnęliśmy stanu upojenia nienawiścią, w jaki z własnej woli wprowadzały się inne europejskie nacje. Czy lud warszawski w czasie powstania kościuszkowskiego przypominał obóz Pankracego w Nie-Boskiej komedii, czy obraz zrewoltowanych mieszczan paryskich - mniej to jest istotne niż ów banalny fakt braku tożsamości społeczeństwa polskiego. Aby lepiej to zobaczyć, przypomnijmy casus insurekcyjnych młynarzy, którzy poczuwszy koniunkturę, podbijali cenę za „mlewę”. Sprawa trywialna - d, którzy mogą, chcą się wzbogacić kosztem tych, którzy nie mogą. Polacy kosztem Polaków. Polacy… to brzmi dumnie. Polacy - młynarze (mój dziadek był młynarzem), albo Polacy - wyzyskiwacze, Polacy - spekuland, już mniej. A sam lud! Historyk słowo „lud” pisze często i nietrudno w tym dostrzec żywą sympatię dla tych, co chdeli się bronić do końca i wbrew wszystkiemu. Każdy ma prawo do własnych sympatii. Ja też. Otóż 28 czerwca poza targowiczanami i szpiclami lud powiesił również Józefa Majewskiego, urzędnika powstańczej Rady Najwyższej Narodowej - „nie- winnego zupełnie” - który próbował protestować przeciwko nieprawnym egzekucjom. Zginął człowiek. Ot i gdzie tutaj dramat, kiedy kraj cały krwawił i co chwila ginęli niewinni, którzy pragnęli wolnej Ojczyzny? Zginął niewinny z rąk niewinnych? Wieszający pragnęli „sprawiedliwośd”, wieszany bronił prawa, co nie znaczy, że bronił zdrajców i szpicli. Ale kto miał czas się nad tym zastanawiać. Kościuszko, w odwet za zamieszki, zarządził represje. Aresztowania i brankę do wojska (piękne, już wówczas „obrońcy Ojczyzny: z musu”). Szczególną okrutnością wobec warszawskiego ludu odznaczył się szewc -pułkownik Kiliński. Chociaż drugi mój dziadek był dekarzem, nic nie mam przeciw szewcom… |
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Lothar.
Dramat narodu jest przez każdy naród inaczej postrzegany, to normalne. A tym bardziej jeżeli chodzi o dramat własnego narodu... Tylko że niektóre narody na tym dramacie nie budują genomu współczesnego człowieka, jak jest np. W Polsce.
Druga tura bez Bonżura...
|
Wszyscy mają w swojej historii sprawy o których się bardzo nie mówi >;) Dziadek Piłsudski to dyktator co wojskowym zamachem obalił legalny rząd i ogłosił juntę?
Dyktatura wojskowa (hiszp. junta – rada) – system sprawowania władzy państwowej, poprzez radę wojskową ustanawianą zwykle w wyniku przeprowadzonego wojskowego zamachu stanu, w którym wojskowi łączą funkcje dowódcze z głównymi funkcjami w aparacie państwowym, rządzą opierając się na armii i z wykorzystaniem wojskowych metod działania[1]. Oznacza to w praktyce: obsadzanie kierowniczych stanowisk w państwie przez wojskowych, pełniących jednocześnie z funkcjami państwowymi funkcje dowódcze w armii; traktowanie armii (ściślej – korpusu oficerskiego) jako głównego oparcia politycznego rządów, przy pomniejszaniu roli partii politycznych lub nawet ich likwidacji; wciąganie wojska do sprawowania władzy w większej mierze, niż wynika to z jego naturalnych funkcji, zarówno związanych ze stosowaniem przemocy – wojsko w mniejszym lub większym stopniu przejmuje część funkcji policji i organów wymiaru sprawiedliwości, jak i do pełnienia funkcji o charakterze ewidentnie cywilnym – takich jak np. walka z analfabetyzmem, dystrybucja żywności, wykonywanie funkcji kontrolnych nad administracją cywilną lub zarządzanie przedsiębiorstwami państwowymi; często, nieprzestrzeganie prawa międzynarodowego (por. ONZ), powodujące sankcje. Junta (wym. IPA: /ˈxunta/; wym. polska: chunta) to określenie pochodzące z języka hiszpańskiego, oznaczające pierwotnie związek lub radę. Obecnie powszechnie stosowane głównie w odniesieniu do państw Ameryki Łacińskiej, w których władza wojskowa przejęła rządy na drodze zbrojnego zamachu stanu. Określenie używane również w odniesieniu do dyktatur wojskowych w innych państwach[2]. Przypisy Słownik terminów z zakresu bezpieczeństwa narodowego. Akademia Obrony Narodowej, Warszawa 2008. s. 33. [dostęp 2015-11-19]. Mała Encyklopedia 1967 ↓, s. 605. |
Free forum by Nabble | Edit this page |