Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Previous Topic Next Topic
 
classic Klasyczny list Lista threaded Wątki
7 wiadomości Opcje
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Lothar.
Nawet najbardziej oczywiste fakty z historii Europy, kiedy im
się nieco dokładniej przyjrzeć, wyglądają inaczej niż to, co
mówią o nich szkolne podręczniki. W którym z nich można
przeczytać, że Adolf Hitler nie przegrał swojej wojny z
Europą? Albo tezę inną, że to nie Europa wyzwoliła się od
nazizmu. Na tak oczywistą prawdę zbyt dumni są Anglicy i
Francuzi; zbyt uwikłani Włosi i Hiszpanie; nadmiernie obolali
Niemcy i Austriacy… A kto wiarygodnie napisze w tym
europejskim podręczniku rozdział o upadku muru berlińskiego
i Jałcie? Czy ci, którzy do końca byli, delikatnie mówiąc,
wstrzemięźliwi i nieprzychylni - Anglicy, Francuzi,
Włosi, Holendrzy? A my, Polacy, czy więcej miejsca
poświęcimy temu, jak u boku Armii Czerwonej mieliśmy
zdobywać Europę, czy temu, jak obalaliśmy komunizm? W tej
pierwszej historii Jaruzelski byłby bohaterem, w tej drugiej
chyba już nie.
Chciałbym, żeby w takim wspólnym europejskim podręczniku
było miejsce na opowieść o wielomilionowych ofiarach głodu
na Ukrainie, za które odpowiada Stalin i jego
współpracownicy, zanim jeszcze Hitler zabrał się do
eksterminacji kogokolwiek. Ba, tylko czy tam w ogóle
będzie rozdział o Ukraińcach, jeżeli nadal w Unii Europejskiej
nie ma miejsca dla Ukrainy. A miejsce dla sowieckiego
totalitaryzmu, Gułagu, dziesiątek milionów ofiar - czy to też
była historia Europy? Lub poparcie, jakiego Stalinowi i jego
następcom udzielały przez dziesięciolecia partie,
organizacje, stowarzyszenia i moralne autorytety w zachodniej
Europie - czy o tym będzie można w tym podręczniku
napisać? To nie jest wcale takie pewne. Kiedy bowiem ktoś
próbuje głośno powiedzieć, że europejska przygoda z
totalitaryzmem nie skończyła się w maju 1945 roku, ale trwała
jeszcze kolejne czterdzieści pięć lat, naraża się w Brukseli i w
Strasburgu co najmniej na towarzyski ostracyzm. Nie bardzo
wiem dlaczego.
Podręcznik taki nie mógłby milczeć o odpowiedzialności
europejskich uniwersytetów, na których kształcili się
przywódcy krwawych reżimów w Afryce i w Azji. Kiedy
wracali do siebie, gorliwie wcielali w życie myśli Marksa,
Lenina i Mao z książek, z których zdawali egzaminy, i w
efekcie zawsze kończyło się to tak samo - eksterminacją ludzi,
dyktaturą w imieniu idei i likwidacją wolnego rynku,
społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka.
I czy będzie w tym podręczniku miejsce na jedno zdanie - że
wspólna Europa nie jest dzieckiem solidarności, ale strachu.
Strachu przed tym, co z Europą zrobił Hitler, i strachu przed
tym, co z Europą zrobił i chciał dalej robić Stalin. Wreszcie
strachu przed Ameryką, bez której Europa nie obroniłaby
swojej wolności, ale której pewne środowiska bały się bardziej
niż Sowietów. Czy są bowiem granice aberracji, której
Europejczycy by nie przekroczyli w ostatnich stu latach? Ba,
tylko czy ten podręcznik ma być pisany przez mentorów
politycznej poprawności, czy przez prawdę? Nie wiem.
Czasami, kiedy słucham lub czytam to, co w Europie sądzi się
o Polsce, mam wrażenie, że jestem jedną z postaci
stworzonych przez Marqueza w Stu latach samotności. My,
Polacy, bowiem w różnych oficjalnych wersjach europejskich
historii występujemy w przedziwnych rolach. Zazwyczaj jako
irytujący swoim zachowaniem niepoprawni specjaliści od
burzenia świętego spokoju. Zamiast ulec jak Austriacy, Czesi i
Słowacy argumentom Hitlera, rozpoczynamy drugą wojnę
światową. Kiedy ją wygrywamy, nie chcemy przyjąć ze
zrozumieniem, że teraz o naszej przyszłości decydować będzie
Stalin z Berią. Potem zamiast podporządkować się wyrokom
Jałty, stale sprawiamy jakiś kłopot, z tym największym,
„Solidarnością” na czele. A przecież to racjonalne, że za
europejski pokój i dobrobyt ktoś musiał zapłacić cenę
niedostatku, cywilizacyjnego opóźnienia i niewoli. A teraz
domagamy się, by nie zapominać o przeszłości. Pociesza mnie
tylko jedno - że kiedy obejdzie się fasady historii europejskich
naro-
dów, na zapleczu można^odnaleźć ten sam co w Polsce
realizm magiczny. Cudownie nieracjonalne historie, jak ta o
Islandczykach, którzy nie chcieli już być poddanymi króla
Danii.
O Duńczykach piszę tu z namysłem i powagą, gdyż jesteśmy
ze sobą mocniej związani, niż podejrzewamy. Odkąd bowiem
staliśmy się częścią światowego imperium ZSRR, w Moskwie
wyznaczono nam prostą rolę -po planowanym wybuchu
trzeciej wojny światowej mieliśmy zająć Jutlan-dię i pozostałe
trzysta wysp Królestwa Danii. Nie wiem, czy ten
projekt podpowiedział Stalinowi ktoś, kto znał dzieje
siedemnastowiecznej wyprawy na Danię hetmana
Czarnieckiego. Wiem, że kolejne pokolenia Polaków wytrwale
szkolono w naszej armii, jak skutecznie zabijać Duńczyków.
Mnie uczono tego w pierwszej połowie 1980 roku na
poligonach pod Elblągiem i wokół Drawska. I miałem niezłe
wyniki w. zabijaniu za pomocą kałasznikowa, ręcznego
granatnika przeciwpancernego RPG-7, karabinka
snajperskiego i działka zamontowanego na transporterach
opancerzonych typu SKOT i BWP. Być może odnajdą się też
w moskiewskich archiwach plany atomowego uderzenia na
Kopenhagę. W mojej wyobraźni bez trudu maszczą się
spopielone tysiące-rowerów pod kopenhaskim dworcem
kolejowym, ruiny Ti?oli, syrenki i królewskiego pałacu. I
jeszcze jedna uwaga - w planach mordowania się w ramach
trzeciej wojny światowej nie byliśmy sami - brał w tym udział
cały ówczesny świat. Czy o tym też będzie opowiadał wspólny
podręcznik historii Europy?
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Lothar.
Ta opowieść o Duńczykach, Islandczykach i Polakach jest
prawdziwa. Niestety, jak zresztą wszystkie opowiedziane w tej
książce historie. Spisywałem je w różnych miejscach świata i
przy różnych okazjach. Za każdym razem zafascynowany tym
samym fenomenem - jak bardzo nieprawdziwe jest
przekonanie różnych narodów, że tylko ich własne dzieje są
tak wyjątkowe i dramatyczne.
CZĘŚĆ I
Historia jest tylko twoja

Szkoła władzy
Rzecz w oryginale jest przypowieścią o udanej operacji
tajnych służb rodu Takeda. Trwa wojna o dominację w
szesnastowiecznej Japonii, a głowa rodu, pan Shingen, zostaje
zabity w czasie oblężenia fortecy przeciwnika. Shingen, zanim
zginął, nakazał współpracownikom i generałom, by przez trzy
lata ukrywali jego ewentualną śmierć przed wrogami. Pogrzeb
Shinge-na odbywa się w tajemnicy. Utrzymanie w sekrecie
śmierci przywódcy jest zadaniem bardzo skomplikowanym.
Szansę powodzenia daje posłużenie się sobowtórem zmarłego
wodza.
Kurosawa w Sobowtórze szanuje nie tylko historię, co
podkreślają wplecione w tok narracji plansze z dokładną datą
prezentowanego wydarzenia, ale również zwraca uwagę na
reguły rządzące tajnymi służbami -stałym motywem filmowej
narracji jest pokazywanie ciężkiej pracy szpiegów będących
na służbie wrogów rodu Takeda. Ich wywiad nie tylko
bezustannie zbiera informacje i próbuje je weryfikować, ale
również przeprowadza analizę zdobytego materiału
wywiadowczego.
Kurosawa wierzy Historii, jest pokorny i wie, że bez względu
na epokę historyczną ludzie traktowali politykę śmiertelnie
poważnie, i zresztą nadal tak ją traktują. Kiedy więc cytuje
analityków szesnastowiecznego wywiadu, nie ma w tym ani
dystansu, ani żadnego artystycznego nawiasu. Wierzy Historii
i wierzy polityce, którą traktuje jako najpoważniejsze zadanie
stojące przed człowiekiem. Najpoważniejsze, gdyż od działań
polityków zależy, czy zapanuje pokój czy wybuchnie wojna;
czy ludzie będą żyć spokojnie czy będą bezlitośnie
mordowani. Film zaczyna opowieść o śmierci wodza, a
kończy obraz masakry na polu bitwy. W wyniku bezmyślnej
decyzji kolejne trzy szturmy armii syna Shingena kończą się
rzezią. Ród Takeda przestaje istnieć. W obrazie masakry nie
ma ani estetyki, ani tkliwości. Najpierw
widzimy przygotowania siedemnastowiecznych muszkieterów,
a potem cudowne, dumne formacje konnicy i piechoty
wysyłane do szturmu. Efektu ataków możemy się początkowo
tylko domyślać, obserwując reakcje Sobowtóra i sztabu rodu
Takeda. Puentą bitwy jest samotny atak Sobowtóra na
nienaruszone linie wroga. Czy ta scena stoi poza porządkiem
polityki? Tak chcieliby mistrzowie poprawnego politycznie
truizmu.
Historia o prostaku, który ma grać rolę pana, jest banalna.
Ckliwi wielbiciele Kurosawy czynili wielkiemu mistrzowi
wszelkie możliwe krzywdy. Wyrządzili mu jednak krzywdę
fundamentalną, gdy potraktowali Sobowtóra jako powtórkę z
Diderota. Redukowano wielkiego mistrza kina do roli
europejskiego intelektualisty, który z dramatu
dwudziestowiecznej historii nie zrozumiał nic lub zrozumiał
niewiele. I na każdy podmuch Historii reaguje histerią.
Wojna u Kurosawy jest najwyższym wydarzeniem w dziejach
ludzkości i najpotężniejszym instrumentem polityki. Nawet
jeżeli jest to wojna w obronie wioski, jak w Siedmiu
samurajach.
Niebanalna jest inna historia - o zwykłym człowieku, ofierze
Historii, który nagle, zrządzeniem losu, ma się stać jej twórcą.
Stary mit Marksow-ski poddany zostaje w filmie Kurosawy
próbie - próbie nieideologicznej i nieteoretycznej. W
Sobowtórze podmiana - z przedmiotu w podmiot Historii -
dokonuje się naprawdę. I trwa trzy lata. W wersji Kurosawy ta
jakościowa zmiana jest niezmiernie kanciasta, surowa, bez
jakiegokolwiek liryzmu lub zbędnej estetyki. Trwa okrutna
wojna, wydarzenia toczą się z dnia na dzień, a od Sobowtóra
zależy życie i śmierć tysięcy ludzi. Najmniej ważne jest jego
życie, chociaż on sam początkowo sądzi inaczej. Jest sobą -
prostakiem i złodziejem. Zżyma się, kiedy inni wymagają od
niego poświęcenia. Nie interesuje go to. Politycy to zresztą
rozumieją. Mówią -jasne, dlaczego miałbyś się poświęcić dla
naszego rodu. Masz rację, za dużo od ciebie wymagamy.
Możesz odejść.
Odrzucony Sobowtór jednak wraca. Nie bardzo wiadomo
dlaczego. Motywacje prostaka początkowo są prostackie -
władzę pojmuje jako przyjemność, zabawę, grę. Pierwszą noc
spędzoną w „swoim” pałacu poświęca próbie okradzenia
samego siebie. Ale antyczny Los jest bezlitosny - w wielkim
dzbanie zamiast sake lub skarbów Sobowtór odnajduje mumię
Shinge-na. Trup i jego Sobowtór przez chwilę są sami.
Kurosawa nie próbuje interpretować tego, co jest poza
porządkiem rzeczywistości. Kiedy kilka sekwencji później
pokaże senny koszmar Sobowtóra, scenę tę weźmie w po-
tężny nawias - nagle zmieniając całą kolorystykę filmu. Być
może Sobowtór śnił naprawdę o spotkaniu z Shingenem, ale w
odróżnieniu od prawdy historycznej, o której opowiada film,
sny są poza porządkiem obiektywizmu. Są bardzo
subiektywne. Być może’ więc Sobowtór został naznaczony
przez zmarłego pana, powiada Kurosawa, naprawdę jednak
polubił swoją nową rolę. I to go gubi.
Prostak myśli o władzy w prostacki sposób. Cieszy się, że tak
dobrze gra swoją rolę, iż nałożnice, służący, żołnierze wierzą,
że jest Shingenem. Jego największy sukces to zdobycie
przyjaźni małego wnuka Shingena. Nawet kiedy bierze udział
w naradzie wojennej, postępuje według scenariusza, a stać go
tylko na dowcipną ripostę. Jest więc formą władzy, jej figurą,
ale władzy jako odpowiedzialności za Los innych nie rozumie.
Jest ludzki, nawet przejmujący w swojej radości, którą czerpie
z dobrze wypełnionego posłannictwa zmarłego władcy. Ale
sam nie zbliża się nawet
0 krok do zrozumienia władzy. Dopiero kiedy ją utraci,
manipulacja i gra zamieniają się w ludzki dramat człowieka,
któremu się nie udaje. Cierpi, po raz pierwszy, nie tylko za
siebie. Cierpi także za małego chłopca, którego tak długo
oszukiwał. Odzyskuje godność człowieka, który ponosi
odpowiedzialność za kogoś innego. To jednak dopiero część
przemiany. Los dopełnia się dopiero w ostatniej bitwie.
Sobowtór kryje się w trzcinach. Pozornie znowu jest tylko
obserwatorem. Ale i on, i my wiemy, że dopuszczając, by
władcą został wbrew woli Shingena jego syn, Sobowtór
przyczyni się do klęski rodu. Kiedy na polu bitwy widać już
tylko ranne konie, Sobowtór bierze pikę i rusza na
niewzruszone szeregi wrogów. Zginie obok sztandaru
Shingena.
Być może nadal nie rozumie ani polityki, ani bitwy. Ale
człowiekiem staje się naprawdę. Ginie w imię prawdy, a nie
gry lub manipulacji. Ginie, jak zginąłby w tej bitwie Shingen,
choć on sam jest w łachmanach, i nikt nic mu już nie każe.
Ginie jako on sam - a nie replika kogoś innego - bo doznał
wyzwolenia i poczuł odpowiedzialność.
Miał więc rację stary Marks, kiedy zapowiadał, że zwykły
człowiek może osiągnąć Królestwo Wolności. Miał rację, tak
jak przed nim liberałowie
1 konserwatyści. I nie miał racji, kiedy bredził, że wystarczy
zmienić warunki (bazę), by człowiek mógł dokonać
jakościowego skoku z niewoli w wolność.
Sobowtór to polemika Kurosawy z umysłowym zaczadzeniem
lat siedemdziesiątych, kiedy intelektualne i artystyczne elity w
Europie i Stanach
Zjednoczonych uwierzyły, że można żyć bez polityki, która
jest pełna brudu i moralnej ohydy, czego symbolem były tajne
służby w demokratycznych państwach. Stworzył więc wielki
film o bardzo małym człowieku, który dojrzał do godności.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Lothar.
Miłosny i polityczny trójkąt
Od dawna ekscytuje mnie pytanie, jaka Polska wyłoni się z
filmowej wersji Ogniem i mieczem. Jakich siebie zobaczymy
w tej przecudnie opowiedzianej przez Sienkiewicza historii?
Siebie w wersji wczorajszej i w wersji dzisiejszej.
Po pierwsze, mam nadzieję, że wreszcie poważnie ukazana
zostanie polska polityka tamtego okresu. Książę Wiśniowiecki
to jeden z ludzi, którym zawdzięczamy naszą obecność na
wschodzie. Jego olbrzymi majątek to najbardziej na wschód
wysunięte obszary państwa. W polityce wschodniej
uczestniczą Turcy i Tatarzy krymscy, Habsburgowie, Anglicy,
Szwedzi i Francuzi. Jedni bezpośrednio, a inni poprzez
agentów, pieniądze i polityczne obietnice sojuszy. Wreszcie
nie można zapomnieć o Watykanie i oczywiście o Rosjanach.
Uczestniczą więc wszyscy, którzy w ówczesnym świecie mają
cokolwiek do powiedzenia. W sensie politycznym to jedna z
najbardziej fascynujących polskich historii, której początkiem
jest Unia Lubelska, a końcem trzeci rozbiór. W dobie Ogniem
i mieczem ważyło się, czy Polska pozostanie czynnikiem
rozstrzygającym o dalszych wydarzeniach na Wschodzie, czy
też spadnie do rangi państw drugorzędnych, o których losie
rozstrzygać będą inni. Tym razem się udało, ale po
raz pierwszy wyszło na jaw, że klasa polityczna
Rzeczypospolitej nie ma jednolitego planu działania. I to była
prawdziwa przyczyna naszych ówczesnych kłopotów.
Po drugie, wierzę, że film pokaże, jaki książę Wiśniowiecki
był naprawdę. To on bowiem, jak mało kto, dobrze ów
dylemat polityczny rozumie. Jest politykiem okrutnym -
często aż do przesady, gdyż wierzy, że tylko w ten sposób na
wschodzie zdobywa się mir. Obaj z Chmielnickim posługują
się tymi samymi narzędziami politycznymi - terrorem i
okrucień-
stwem. Wiśniowiecki to zimny i cyniczny gracz, który
przegrywa już pod Korsuniem, kiedy polscy panowie
odmawiają mu przywództwa, a potem w popłochu, tchórzliwie
umykają przed armią kozacką. Polscy panowie boją się
Wiśniowieckiego bardziej niż dzielnych Kozaków. Boją się
silnego przywódcy, gdyż kojarzy im się właśnie z groźbą
wschodniego despotyzmu. A ówczesny wschód jest
wyzwaniem dla zachodniej kultury i cywilizacji. Jest groźny
jako wirus despotyzmu, ograniczania wolności jednostki
kosztem zrównania wszystkich w tej samej „sprawiedliwej”
niedoli. Historycy do dzisiaj spierają się, czy aby już wówczas
nie powinniśmy się zdecydować na silne przywództwo.
Po trzecie, liczę, że będzie to właśnie opowieść o wschodzie.
Ogniem i mieczem rozpoczyna się tak naprawdę powrotem
Skrzetuskiego z Krymu. Powrotem z politycznej misji, której
celem jest zmontowanie sojuszu przeciwko Rosji. Krym to był
problem numer jeden dla ówczesnej Polski. Kanclerz
Ossoliński, mimo śmierci króla Władysława IV, chce
zrealizować jego testament polityczny. Dlatego nawet po
wybuchu powstania chce zawrzeć pokój z Chmielnickim i
razem z Kozakami ruszyć na Krym. Tatarzy od trzystu lat
odgrywają w regionie podwójną rolę polityczną -są wysuniętą
forpocztą Turcji, ale też tworzą polityczny trójkąt
między Rzeczypospolitą a państwem moskiewskim. Raz
wzmacniają jeden, a raz drugi bok trójkąta. Pełnią w ten
sposób funkcję nieco podobną jak Szwecja na północy. To
tylko ciekawostka, ale w powieści są dwa trójkąty: romansowy
i polityczny.
Wiśniowiecki prowadzi własną grę. Nie wierzy w plan króla
Władysława, by razem z Moskwą podbić Krym i wspólnie
potem ruszyć na Turcję. To w jego ocenie mrzonka. On woli
wariant sprawdzony od czasów Jagiełły - chce wspólnie z
Tatarami kolejny raz osłabić Moskwę i być może wyrwać jej
kolejne terytorium. Proszę zauważyć, że ów sojusz w sporze z
azjatycką Rosją - tradycyjnie - musi się opierać na azjatyckich
państwach muzułmańskich. To kolejny wątek nieobecny w
polskiej samoświadomości - nasze penetrowanie Azji. To
dlatego marzy mi się w filmie scena, kiedy Skrzetuski rysuje
na piasku kontury Krymu i pytany, co jest dalej, odpowiada
zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy - Persja.
Persja uwikłana jest w konflikt z Turcją, siłą rzeczy jest więc
czasami naszym sprzymierzeńcem. W kontaktach pośredniczą
polscy Ormianie, są w tym najlepsi, bo wojna między dwoma
wschodnimi potęgami toczy się na terenach dzisiejszej
Armenii. Turcy chcą przekroczyć Kaukaz, by trzy-
mać w szachu Rosję i Rzeczypospolitą. Geopolityka ówczesna
niewiele więc się różni od obecnej.
Misja krymska dobrze rokuje planom Wiśniowieckiego.
Niestety, w drodze powrotnej, Skrzetuski uwolni
Chmielnickiego. Ten zaś, gdy już dojrzy swoją szansę w
osłabieniu Rzeczypospolitej, zdradzi Tatarom plany
Ossolińskiego - tym argumentem przekona ich, żeby poparli
swoich największych wrogów, Kozaków. Dopiero to uczyni -
z lokalnej awantury - problem międzynarodowy. Kiedy jednak
poznajemy obu bohaterów powieści, tego wszystkiego jeszcze
nie wiemy. Z opisu Sienkiewicza dostrzegamy jedynie, że w
strojach obu rycerzy przemieszane są zarówno polskie, jak i
wschodnie dodatki. Obaj są bowiem przedstawicielami tej
samej klasy politycznej. Nic ich nie różni, karierę robią w
podobny sposób, chociaż Skrzetuski służy w prywatnej armii
księcia, a Chmielnicki jest urzędnikiem państwa. Już za chwilę
jeden zostanie buntownikiem, powstańcem, a drugi będzie
bronił porządku i prawa.
Po czwarte wreszcie, bohaterów Ogniem i mieczem można
pokazać na dwa różne sposoby. Romantycznie, to znaczy
zgodnie z najstarszą polską konwencją, która pokazuje Polaka
jako heroicznego politycznego durnia. Jest też możliwość
druga - pokazać sprytnych, przemyślnych, przedsiębiorczych,
odważnych (ale bez nadmiernej przesady, raczej odważnie
rozważnych) zdobywców Dzikich Pól, podobnych do
westernowych zdobywców Dzikiego Zachodu. Ówcześni
wojacy to jednoosobowe spółki z o. o., przedsiębiorstwa
powołane nie do heroicznego umierania, ale do nabijania
kabzy - żołd plus zyski z wszelkiego możliwego łupiestwa. Ich
ekonomiczną dewizą jest złupić i odsprzedać łupy z zyskiem.
Są to przecież drudzy w kolejności dziedziczenia potomkowie
drobnej szlachty. Rzędzian nie jest więc komicznym
charakterem, ale tą drugą, prawdziwszą stroną osobowości
Skrzetuskiego i pozostałych bohaterów. Po stronie
ukraińskiej są tacy sami przedsiębiorcy, tyle tylko że raczej
gorszej feudalnej proweniencji. Kozacy tym się jedynie
różnili, że tworzyli na miarę tamtych czasów pierwsze
łupieskie oddziały, w których bardzo precyzyjnie liczone były
procenty udziałów. Dokładnie tak, jak liczone były
przypadające każdemu części pryzu w ówczesnych
przedsiębiorstwach korsarskich.
Jest wreszcie sprawa ostatnia - uczuciowa. On jest Polakiem, a
ona Ukrainką, a raczej zgodnie z historyczną prawdą Rusinką.
On jest raczej biedny, a ona raczej bogata. Jej bracia i
mateczka są żywotnie zainteresowani, aby Helenę wydać przy
jak najmniejszych kosztach własnych, co
gwarantuje wspaniały kozacki watażka, bohater wielu
łupieskich wypraw, Bohun. Ważne też jest, by w sprawy
ślubne nie interweniował prawny opiekun Heleny, książę
Wiśniowiecki. Odrzucają więc kandydaturę Skrze-tuskiego z
powodów finansowych, a nie jakichś innych. I w tej
romansowej z gruntu historii jest wszystko, o czym
powiedziałem wcześniej. Polityka, duże pieniądze i
gwałtowne uczucia. Sukces murowany.
Wszystko pozostałe to już tylko historia. Najpierw jest
powstanie, potem wojna domowa, która przeradza się w
konflikt międzynarodowy. W jego wyniku Ukraina, zamiast
zostać trzecim członkiem federacji, jaką jest unia Korony z
Litwą, zostanie trwale podzielona. Wzmocni się tylko Rosja,
za darmo.
Jest też puenta, którą mam nadzieję w filmie zobaczyć,
chociaż negliżuje heroiczną wersję naszych dziejów. W czasie
bitwy pod Zborowem, kiedy okazało się, że siły króla Jana
Kazimierza są zbyt nikłe, kanclerz Ossoliński po prostu
przekupił Tatarów, by odstąpili od Chmielnickiego. Po
nocnych negocjacjach stanęło na dwustu tysiącach talarów.
Trzydzieści od ręki, gotówką. Zrobiliśmy świetny interes,
kolejna klęska militarna mogłaby się źle skończyć. Bardziej
haniebna była zgoda, by wracający Tatarzy mogli złupić i
wziąć jasyr z terenów wprawdzie objętych powstaniem, ale
przecież nadal do państwa należących. Jest też wytłumaczenie
polityczne - chan Selim Gerej wziął od nas pieniądze za to, co
i tak chciał zrobić. W jego interesie było, by trójkąt nadal
istniał. To wzmacniało jego pozycję wobec sułtana w
Stambule, wobec Moskwy i wobec Rzeczypospolitej. Oceniał,
że jego sojusz z Kozakami mógłby być tylko okazjonalny. Nie
przetrwałby prawdziwego konfliktu interesów. Tego, że
przecież Kozacy muszą kogoś łupić, podobnie jak Tatarzy.
Jerzy Axer napisał kiedyś, że Sienkiewicz to nasz Homer, bo
na wieki zakotwiczył nas w konkretnym czasie. Dodałbym, że
na tyle, na ile potrafił i z powodu cenzury mógł, uczył też
polityki. Takiej, jaką była lub być powinna.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Lothar.
W białej sukni jechała na
śmierć
Żniwo śmierci było przerażające jak na tamte czasy. W
październiku w Paryżu pod nóż gilotyny poszło pięćdziesiąt
jeden osób, po Nowym Roku siedemdziesiąt, w marcu sto
dwadzieścia siedem, w maju - trzysta pięćdziesiąt osiem. A
między czerwcem a lipcem zarżnięto tysiąc
trzysta siedemdziesiąt sześć osób. W 1794 roku Komitet
Ocalenia Narodowego żywił przekonanie, że tylko terror może
uratować rewolucję. W Dantonie Andrzeja Wajdy, filmie z
1984 roku, którego scenariusz powstał na kanwie dramatu
Stanisławy Przybyszewskiej, dwie polityczne szajki zwalczają
się zaciekle, przy okazji wysyłając na śmierć swoich bliźnich.
Kiedy Danton zdobywa większość w Konwencie, Robespierre
ma przewagę w Komitecie Ocalenia Narodowego. Konwent to
ówczesny Sejm, a komitet to rząd doby terroru. Z jednej
strony jest to spór o rewolucję, o Francję, o przyszłość. Z
drugiej - bezwzględna walka o władzę. Przegrani tracą nie
tylko pozycję i urzędy, ale także życie. Takie czasy.
Pod gilotynę szli mężczyźni, kobiety i starcy.
Równouprawnienie nie było pustym hasłem. Jeszcze szybciej
zapełniały się więzienia. W Paryżu zapanował Pan Donos,
idealne narzędzie każdej zbrodniczej władzy. Ludzkość
powinna kiedyś poznać życiorysy tych wszystkich ludzi,
co zrobili złego i dobrego w swoim życiu. Słownik
rewolucyjnej zbrodni to dobra lektura szkolna. Przyszli
kandydaci na Robespierre’ów mieliby szansę zrozumieć, z
czym się będą musieli zmierzyć. Z konkretnym ludzkim
życiem. Nie z nazwiskiem w aktach sądowych lub numerem
statystycznym. Zabijali wszak żony, matki, siostry i córki,
pogrążając w smutku ich bliskich. Jedyna nadzieja, że kiedy
sami stanęli przed Stwórcą, Ten nie omieszkał wymienić im
wszystkich ich ofiar. Powoli. Dobitnie. Ze szczegółami. Jak
się bawiła lalką. Że była nadzieją i miłością rodziców.
Kim byłyby jej dzieci, gdyby miała szansę je urodzić. Myślę,
że coś by się na świecie zmieniło, gdybyśmy Historię
poznawali nie z perspektywy polityków morderców, ale ich
ofiar.
W kluczowej scenie filmu Wajdy Robespierre kusi Dantona -
„przyłącz się do mnie”. Danton, w tej roli świetny Gerard
Depardieu, odpowiada -„nie”. Kładzie rękę Nieprzekupnego
na swoją szyję i krzyczy - „to ty będziesz musiał ją ściąć”.
Robespierre cofa się gwałtownie, on sam przecież nie zabija.
To ohydne, on rzadko nawet kładzie swój podpis na
wyrokach śmierci. Jest higienistą, nie tylko w stroju, ale i w
życiu. Od zadawania śmierci ma różnych gorliwców. Danton
jest cielesny, żarłoczny, zachłanny, wino ścieka mu po brodzie
i po brudnej koszuli, ale rozumie wszystko - to gra o władzę,
kto kogo. Przyjaciele namawiają go, by przeprowadził zamach
stanu. To kuszące, ale oznacza, że to Danton będzie zabijał,
podpisywał wyroki i zetnie gładką, smukłą szyję
Robespierre’a. A Danton już chyba ma dość. Rewolucja
okazała się żarłoczną bestią, która domaga się coraz więcej
ofiar.
Tu wspomnę tylko o jednej. Zasługuje na to także dlatego, że
była jedną z najpiękniejszych kobiet epoki i jedyną Polką
straconą w Paryżu w czasach terroru.
Kiedy wieziono ją do rogatki Vincennes, miała dwadzieścia
pięć lat. W białej sukni, niewinna - w każdym razie w sensie
prawnym i politycznym. Jej błędem była miłość do Paryża… i
może brak wyobraźni. Przyznacie, że jak na winy bliźnich,
którzy nas otaczają, te zarzuty to drobiazg.
Rozalia Lubomirska pierwszy raz przyjechała do Paryża z
mężem w 1788 roku, na rok przed rewolucją, kiedy była to
jeszcze stolica dawnego świata. Mieszkali w Palais Royal, u
marszałkowej Lubomirskiej, krewnej jej męża Aleksandra.
Młodziutka, śliczna, oczarowała wszystkich. Nie była naiwną
dziewczynką. Rywalizowała z najlepszymi - w miłostkach i
romansach. Jak ktoś złośliwy wspomniał o słynnych Polkach
tego czasu, Rozalii Lubomirskiej, pani Wisłockiej i Teresie
Tyszkiewiczowej - „Wszystkie trzy zdradzały bez skrupułów
swych mężów: pierwsza ze wszystkimi, druga - z
ambasadorami, trzecia - z ministrami”. Nie pochwalam, co
zrozumiałe, licznych zdrad małżeńskich, ale protestuję, żeby
rachunki takich krzywd wyrównywało państwo. I to za
pomocą gilotyny.
Aresztowana w październiku 1793 roku, ostatnie osiem
miesięcy życia spędziła w różnych więzieniach. Za złego króla
Ludwika XVI w Paryżu było tylko jedno więzienie, Bastylia, a
w nim bodaj ośmiu więźniów. Re-
wolucja przyniosła w tej kwestii istotny postęp -
funkcjonowało dwadzieścia więzień, które mieściły do
czterdziestu tysięcy ofiar. Mam nadzieję, że ktoś wreszcie
zrobi o tym film. Zobaczyć rewolucję z perspektywy jej ofiary
- o coś takiego warto się pokusić. Do więzienia trafia z
pięcioletnią córką, która też zasługuje na pamięć - jako
dojrzała kobieta zostanie tajnym agentem Habsburgów i
Romanowów. Dzisiaj tłumaczyłaby się, że miała traumatyczne
dzieciństwo. Perspektywa więzienna jest ciekawa także
dlatego, że były to różne kręgi Piekła. W Petite Force miała
szansę poznać kobiety z najlepszych rodów Francji, ale także
złodziejki i prostytutki. W więzieniu Conciergerie do końca
próbowano utrzymać nastrój sprzed Rewolucji. Jak piszą
historycy - bawiono się, pito, odgrywano sceny w teatrze
amatorskim i nie stroniono od orgii seksualnych. A temu
towarzyszyły codzienne pożegnania z tymi, których wieziono
pod nóż gilotyny. Trafiła i tu.
W kwietniu 1794 postawiono ją przed Trybunałem
Rewolucyjnym oskarżoną o spisek przeciw Republice,
agenturalność i znajomość z panią Du Barry, faworytą króla
Ludwika. Tylko ostatni zarzut był prawdziwy. Ale to
wystarczyło, by skazać ją na karę śmierci. Po wyroku
Rozalia oświadczyła, że jest w ciąży z jednym z przyjaciół.
Chodziło o Hipolita Błeszyńskiego, pułkownika w sztabie
Józefa Poniatowskiego, który po drugim rozbiorze uciekł w
roku 1792 do Paryża. Na scenę wrócił w 1809 roku jako
generał w armii saskiej. Nie wiemy, czy on był ojcem. Równie
dobrze mógł nim być kawaler d’Epinard, wicehrabia
Bassancourt lub książę Karol August de la Tremo?ille. Tego
ostatniego Rozalia poznała w więzieniu L’Hospice. I to on
ostatecznie ją pogrążył, przygotowując ucieczkę. Był młody i
naiwny. Donos o przygotowaniach do ucieczki dotarł do
rewolucyjnego prokuratora. Księcia natychmiast
zgilotynowano, a Rozalię przeniesiono do kolejnego,
najcięższego więzienia w opactwie Abbaye. Tam wezwano
lekarzy, by potwierdzili, czy księżna jest rzeczywiście w
stanie odmiennym. Orzekli, że nie. Ale chyba nawet to była
manipulacja władzy, która nie chciała zrezygnować z
możliwości odebrania jej życia. Jeden z badaczy przejrzał
dokument z oględzin lekarskich. Nazwisko księżnej zostało
dopisane później i innym charakterem pisma, co
świadczyłoby, że dokument wystawiono in blanco. Jej los był
przesądzony. Robespierre osobiście nakazał egzekucję.
Był śliczny, słoneczny dzień, kiedy ucięto jej głowę. Niecały
miesiąc potem to samo zrobiono z Robespierre’em. Według
jednej z niepotwierdzo-
nych w dokumentach wersji jej śmierć to zemsta odtrąconego
mężczyzny. Znając kilka biografii Nieprzekupnego, wcale
bym tego nie wykluczał. Był człowiekiem owładniętym
obsesją, człowiekiem, który bał się własnych uczuć. Wolałby
stracić ukochaną osobę, niż przyznać się, że od
rewolucji ważniejsza jest miłość.
Od lat nie przestaję się bać, że kiedyś kogoś takiego jak pan R.
napotkam na swojej drodze. Szczególnie uważnie patrzę w
oczy znajomych mi polityków. Szukam podobieństw, znaków,
czegoś, co mogłoby mnie ostrzec.
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Lothar.
Polak wiesza Polaka
W zdobywanym mieście radzono już tylko nad jednym - czy
lepiej wpuścić do Warszawy Prusaków, czy Rosjan. Król
Stanisław wolał w roli zdobywców przybyszów ze wschodu,
stale bowiem liczył na resztki uczuć carycy Katarzyny. Innym
to Prusacy wydawali się łagodniejszym katem, wszak w
mieście nie byli jeszcze znani. Tylko lud roił jeszcze o obronie
do ostatniego człowieka. Jak pisze historyk: „Bić się dalej
zdecydowany był tylko lud biedny, nic nie posiadający,
wystawiający na ryzyko tylko swe życie, nie mające dlań
zresztą zbyt wielu powabów”. Psychologicznie nie bardzo
wierzę w takie prawdy, które głoszą, iż życie biedne ma
mniejsze „powaby” niż życie bogate, ale cóż… ja nie historyk,
ja czytelnik… również książek traktujących o historii. Notuję
więc, że mimo przerażających obrazów zgliszczy Pragi i
hiobowych wieści o wyrzynaniu ludności przez rosyjskich
sołdatów, lud lewobrzeżnej Warszawy nadal chciał się bronić.
Z kogo składał się ów lud? Angielski kupiec tuż przed
insurekcją zapisał: „Sama metropolia, tak jak Rzeczpospolita,
której jest głową, zdaje się łączyć w sobie wszystkie
skrajności cywilizacji i barbarzyństwa, wspaniałości i
szpetoty, bogactwa i nędzy, ale w przeciwieństwie do wielkich
miast europejskich skrajności tych nie łagodzą tu żadne
stopnie pośrednie. Stan średni, wszędzie indziej tworzący
najliczniejszą i najbardziej uprzemysłowioną warstwę
ludności, tu prawie nie istnieje. Pałace i budy, budynki
możnych i lepianki biedaków składają się łącznie na większą
część tego miasta. Przywodzi to na myśl współegzystencję
panów i niewolników, lordów i wasali”. Opierając się na tym
fragmencie, pisać by trzeba, iż lud warszawski
doby kościuszkowskiej to po prostu niepanowie. Definicja
wygodna, choć niewiele wyjaśniająca. Ważniejszy być może
jest zaobserwowany przez Anglika kontrast między pałacem i
budą. Sądzić należy, że im węższa przestrzeń
mediacji, pole przejścia od skrajności do skrajności, tym
silniejsze między skrajnościami napięcia. Prawda banalna,
czemu jednak’życia nie osładzać sobie banałami? Tym
bardziej że za owym banałem kryją się fakty dla Polaków
niezwyczajne. Wszak insurekcja kościuszkowska jest jednym
z nielicznych momentów w naszej historii, kiedy Polacy
wieszali Polaków. Sądząc po naszej historii, mamy we krwi
„koncyliacyjność”, jakieś przemożne pragnienie tworzenia
wspólnoty, dramatyczną chęć, by Polak z Polakiem, nawet
jeżeli jeden drugiemu katem, jakoś się tam dogadywali. A
tu nagle nadchodzi 28 czerwca 1794 roku. Od dziesięciu lat
rozlewa się rewolucja francuska, Francuz rżnie Francuza, a w
Warszawie ludzie śpiewają:
My, krakowiacy, nosimy guz u pasa, powiesimy sobie króla i
prymasa.-
Proszę nie szukać w tym poezji, chyba że zaczniemy mówić o
poetyce kaźni. W każdym razie historyk notuje skrupulatnie,
najpierw była uliczna piosenka, a potem wyciągnięto z
więzienia biskupa wileńskiego Ignacego Massalskiego,
kasztelana Czetwertyńskiego, czterech rosyjskich
szpiegów (sami Polacy), jednego podejrzanego o szpiegostwo,
i po kolei wszystkich powieszono.
Powieszono dwóch targowiczan i pięciu szpicli.
Targowiczanie to magnaci kreatury, a szpicle to kreatury
ludowe. W ten sposób oto dokonała się jakaś tam
„sprawiedliwość” (powie dydaktyk), coś zostało zaspokojone
(socjolog), a król z przestrachu siny (literat) błagał
Kościuszkę, by ten wracał do miasta i porządek czynił.
Lud, pisze historyk, dokonał aktu tego nie tyle sam z siebie, ile
za pod-uszczeniem jakobinów, którym spodobały się
francuskie zwyczaje.
Tych siedmiu (jest jeszcze ósmy, ale o nim za chwilę) to cena,
ale cena czego? Co zrobił w ów czas warszawski lud, to jego
sprawa, ja pytam o coś innego. O cenę, którą zapłaciliśmy
wszyscy, następne pokolenia. Mam na myśli narodową
niepamięć o zbiorowej kolaboracji Polaków po
drugim rozbiorze. Targowica to jedynie symbol, a Warszawa
roku 1793 to miasto strachu, gdzie „Brat lękać się musi brata,
żeby go nie oskarżył, nie doniósł. Kobiety zapłacone do
szpiegowania […] gadać z nikim nie można bez obawy”.
Warszawa przed insurekcją to miasto załamania się bojkotu
towarzyskiego wobec Rosjan. Warszawa pałaców bardziej niż
okupantów bała się widma, które krążyło po Europie. Widma
króla bez głowy.
Przez lata, kiedy coraz więcej czytałem o tym, jak się inni w
Europie wyrzynali nawzajem, myślałem, że tego czegoś
brakuje mi w naszej historii. Anglicy - Anglików, chociażby
przez stulecie wojny domowej, a potem, kiedy już się sobą
nasycili, Anglicy zabrali się do Szkotów i Irlandczyków.
Francuzi - Francuzów, na przykład katarów i chłopów w
Wandei. Niemcy - Niemców, szczególnie przez trzydzieści lat
wojny religijnej. Włosi - Włochów, Hiszpanie - Hiszpanów.
Nawet Szwajcarzy - Szwajcarów. Wymieniam pospiesznie,
choć to za każdym razem dziesiątki wojen domowych w
dziejach narodów, o których wspomniałem. A Polacy? Coś z
nami nie tak? Niewykluczone. Dopiero bowiem w porównaniu
z tym, jak się inne narody wzajemnie masakrowały, widać, jak
nam to kiepsko wychodziło. Jakaś bitwa pod Mątwami, wojna
z Sapiehami na Litwie, wojna domowa na Ukrainie, choć tu
osiągnęliśmy własne wyżyny barbarzyństwa… A potem każde
nasze powstanie, które w tle wojny z zaborcami zawsze mają
jakieś epizody polsko-polskich rozrachunków. Aż po czasy
najnowsze - zwalczanie się konspiracji NSZ i PPR,
eksterminację konspiracji antykomunistycznej, stalinizm. A
scena z Poznania, czerwiec 1956 roku, tłum wdeptuje w bruk
złapanego esbeka. Wreszcie stan wojenny, kiedy na wieść o
masakrowanych górnikach warszawska ulica natychmiast
zareagowała plotką, że strzelali ruscy przebrani w polskie
mundury. Nie byliśmy więc aż tak „anielscy”, jak chciałaby
narodowa mitologia, choć rzeczywiście nigdy nie
osiągnęliśmy stanu upojenia nienawiścią, w jaki z własnej
woli wprowadzały się inne europejskie nacje.
Czy lud warszawski w czasie powstania kościuszkowskiego
przypominał obóz Pankracego w Nie-Boskiej komedii, czy
obraz zrewoltowanych mieszczan paryskich - mniej to jest
istotne niż ów banalny fakt braku tożsamości społeczeństwa
polskiego. Aby lepiej to zobaczyć, przypomnijmy casus
insurekcyjnych młynarzy, którzy poczuwszy koniunkturę,
podbijali cenę za „mlewę”. Sprawa trywialna - d, którzy mogą,
chcą się wzbogacić kosztem tych, którzy nie mogą. Polacy
kosztem Polaków. Polacy… to brzmi dumnie. Polacy -
młynarze (mój dziadek był młynarzem), albo Polacy -
wyzyskiwacze, Polacy - spekuland, już mniej.
A sam lud! Historyk słowo „lud” pisze często i nietrudno w
tym dostrzec żywą sympatię dla tych, co chdeli się bronić do
końca i wbrew wszystkiemu. Każdy ma prawo do własnych
sympatii. Ja też. Otóż 28 czerwca poza targowiczanami i
szpiclami lud powiesił również Józefa Majewskiego,
urzędnika powstańczej Rady Najwyższej Narodowej - „nie-
winnego zupełnie” - który próbował protestować przeciwko
nieprawnym egzekucjom. Zginął człowiek. Ot i gdzie tutaj
dramat, kiedy kraj cały krwawił i co chwila ginęli niewinni,
którzy pragnęli wolnej Ojczyzny? Zginął niewinny z rąk
niewinnych? Wieszający pragnęli „sprawiedliwośd”, wieszany
bronił prawa, co nie znaczy, że bronił zdrajców i szpicli. Ale
kto miał czas się nad tym zastanawiać.
Kościuszko, w odwet za zamieszki, zarządził represje.
Aresztowania i brankę do wojska (piękne, już wówczas
„obrońcy Ojczyzny: z musu”). Szczególną okrutnością wobec
warszawskiego ludu odznaczył się szewc -pułkownik Kiliński.
Chociaż drugi mój dziadek był dekarzem, nic nie mam
przeciw szewcom…
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Amigoland
W odpowiedzi na pojawiła się wiadomość opublikowana przez Lothar.
Lothar. napisał/a
Ta opowieść o Duńczykach, Islandczykach i Polakach jest
prawdziwa. Niestety, jak zresztą wszystkie opowiedziane w tej
książce historie. Spisywałem je w różnych miejscach świata i
przy różnych okazjach. Za każdym razem zafascynowany tym
samym fenomenem - jak bardzo nieprawdziwe jest
przekonanie różnych narodów, że tylko ich własne dzieje są
tak wyjątkowe i dramatyczne.
CZĘŚĆ I
Historia jest tylko twoja

Szkoła władzy
Rzecz w oryginale jest przypowieścią o udanej operacji
tajnych służb rodu Takeda. Trwa wojna o dominację w
szesnastowiecznej Japonii, a głowa rodu, pan Shingen, zostaje
zabity w czasie oblężenia fortecy przeciwnika. Shingen, zanim
zginął, nakazał współpracownikom i generałom, by przez trzy
lata ukrywali jego ewentualną śmierć przed wrogami. Pogrzeb
Shinge-na odbywa się w tajemnicy. Utrzymanie w sekrecie
śmierci przywódcy jest zadaniem bardzo skomplikowanym.
Szansę powodzenia daje posłużenie się sobowtórem zmarłego
wodza.
Kurosawa w Sobowtórze szanuje nie tylko historię, co
podkreślają wplecione w tok narracji plansze z dokładną datą
prezentowanego wydarzenia, ale również zwraca uwagę na
reguły rządzące tajnymi służbami -stałym motywem filmowej
narracji jest pokazywanie ciężkiej pracy szpiegów będących
na służbie wrogów rodu Takeda. Ich wywiad nie tylko
bezustannie zbiera informacje i próbuje je weryfikować, ale
również przeprowadza analizę zdobytego materiału
wywiadowczego.
Kurosawa wierzy Historii, jest pokorny i wie, że bez względu
na epokę historyczną ludzie traktowali politykę śmiertelnie
poważnie, i zresztą nadal tak ją traktują. Kiedy więc cytuje
analityków szesnastowiecznego wywiadu, nie ma w tym ani
dystansu, ani żadnego artystycznego nawiasu. Wierzy Historii
i wierzy polityce, którą traktuje jako najpoważniejsze zadanie
stojące przed człowiekiem. Najpoważniejsze, gdyż od działań
polityków zależy, czy zapanuje pokój czy wybuchnie wojna;
czy ludzie będą żyć spokojnie czy będą bezlitośnie
mordowani. Film zaczyna opowieść o śmierci wodza, a
kończy obraz masakry na polu bitwy. W wyniku bezmyślnej
decyzji kolejne trzy szturmy armii syna Shingena kończą się
rzezią. Ród Takeda przestaje istnieć. W obrazie masakry nie
ma ani estetyki, ani tkliwości. Najpierw
widzimy przygotowania siedemnastowiecznych muszkieterów,
a potem cudowne, dumne formacje konnicy i piechoty
wysyłane do szturmu. Efektu ataków możemy się początkowo
tylko domyślać, obserwując reakcje Sobowtóra i sztabu rodu
Takeda. Puentą bitwy jest samotny atak Sobowtóra na
nienaruszone linie wroga. Czy ta scena stoi poza porządkiem
polityki? Tak chcieliby mistrzowie poprawnego politycznie
truizmu.
Historia o prostaku, który ma grać rolę pana, jest banalna.
Ckliwi wielbiciele Kurosawy czynili wielkiemu mistrzowi
wszelkie możliwe krzywdy. Wyrządzili mu jednak krzywdę
fundamentalną, gdy potraktowali Sobowtóra jako powtórkę z
Diderota. Redukowano wielkiego mistrza kina do roli
europejskiego intelektualisty, który z dramatu
dwudziestowiecznej historii nie zrozumiał nic lub zrozumiał
niewiele. I na każdy podmuch Historii reaguje histerią.
Wojna u Kurosawy jest najwyższym wydarzeniem w dziejach
ludzkości i najpotężniejszym instrumentem polityki. Nawet
jeżeli jest to wojna w obronie wioski, jak w Siedmiu
samurajach.
Niebanalna jest inna historia - o zwykłym człowieku, ofierze
Historii, który nagle, zrządzeniem losu, ma się stać jej twórcą.
Stary mit Marksow-ski poddany zostaje w filmie Kurosawy
próbie - próbie nieideologicznej i nieteoretycznej. W
Sobowtórze podmiana - z przedmiotu w podmiot Historii -
dokonuje się naprawdę. I trwa trzy lata. W wersji Kurosawy ta
jakościowa zmiana jest niezmiernie kanciasta, surowa, bez
jakiegokolwiek liryzmu lub zbędnej estetyki. Trwa okrutna
wojna, wydarzenia toczą się z dnia na dzień, a od Sobowtóra
zależy życie i śmierć tysięcy ludzi. Najmniej ważne jest jego
życie, chociaż on sam początkowo sądzi inaczej. Jest sobą -
prostakiem i złodziejem. Zżyma się, kiedy inni wymagają od
niego poświęcenia. Nie interesuje go to. Politycy to zresztą
rozumieją. Mówią -jasne, dlaczego miałbyś się poświęcić dla
naszego rodu. Masz rację, za dużo od ciebie wymagamy.
Możesz odejść.
Odrzucony Sobowtór jednak wraca. Nie bardzo wiadomo
dlaczego. Motywacje prostaka początkowo są prostackie -
władzę pojmuje jako przyjemność, zabawę, grę. Pierwszą noc
spędzoną w „swoim” pałacu poświęca próbie okradzenia
samego siebie. Ale antyczny Los jest bezlitosny - w wielkim
dzbanie zamiast sake lub skarbów Sobowtór odnajduje mumię
Shinge-na. Trup i jego Sobowtór przez chwilę są sami.
Kurosawa nie próbuje interpretować tego, co jest poza
porządkiem rzeczywistości. Kiedy kilka sekwencji później
pokaże senny koszmar Sobowtóra, scenę tę weźmie w po-
tężny nawias - nagle zmieniając całą kolorystykę filmu. Być
może Sobowtór śnił naprawdę o spotkaniu z Shingenem, ale w
odróżnieniu od prawdy historycznej, o której opowiada film,
sny są poza porządkiem obiektywizmu. Są bardzo
subiektywne. Być może’ więc Sobowtór został naznaczony
przez zmarłego pana, powiada Kurosawa, naprawdę jednak
polubił swoją nową rolę. I to go gubi.
Prostak myśli o władzy w prostacki sposób. Cieszy się, że tak
dobrze gra swoją rolę, iż nałożnice, służący, żołnierze wierzą,
że jest Shingenem. Jego największy sukces to zdobycie
przyjaźni małego wnuka Shingena. Nawet kiedy bierze udział
w naradzie wojennej, postępuje według scenariusza, a stać go
tylko na dowcipną ripostę. Jest więc formą władzy, jej figurą,
ale władzy jako odpowiedzialności za Los innych nie rozumie.
Jest ludzki, nawet przejmujący w swojej radości, którą czerpie
z dobrze wypełnionego posłannictwa zmarłego władcy. Ale
sam nie zbliża się nawet
0 krok do zrozumienia władzy. Dopiero kiedy ją utraci,
manipulacja i gra zamieniają się w ludzki dramat człowieka,
któremu się nie udaje. Cierpi, po raz pierwszy, nie tylko za
siebie. Cierpi także za małego chłopca, którego tak długo
oszukiwał. Odzyskuje godność człowieka, który ponosi
odpowiedzialność za kogoś innego. To jednak dopiero część
przemiany. Los dopełnia się dopiero w ostatniej bitwie.
Sobowtór kryje się w trzcinach. Pozornie znowu jest tylko
obserwatorem. Ale i on, i my wiemy, że dopuszczając, by
władcą został wbrew woli Shingena jego syn, Sobowtór
przyczyni się do klęski rodu. Kiedy na polu bitwy widać już
tylko ranne konie, Sobowtór bierze pikę i rusza na
niewzruszone szeregi wrogów. Zginie obok sztandaru
Shingena.
Być może nadal nie rozumie ani polityki, ani bitwy. Ale
człowiekiem staje się naprawdę. Ginie w imię prawdy, a nie
gry lub manipulacji. Ginie, jak zginąłby w tej bitwie Shingen,
choć on sam jest w łachmanach, i nikt nic mu już nie każe.
Ginie jako on sam - a nie replika kogoś innego - bo doznał
wyzwolenia i poczuł odpowiedzialność.
Miał więc rację stary Marks, kiedy zapowiadał, że zwykły
człowiek może osiągnąć Królestwo Wolności. Miał rację, tak
jak przed nim liberałowie
1 konserwatyści. I nie miał racji, kiedy bredził, że wystarczy
zmienić warunki (bazę), by człowiek mógł dokonać
jakościowego skoku z niewoli w wolność.
Sobowtór to polemika Kurosawy z umysłowym zaczadzeniem
lat siedemdziesiątych, kiedy intelektualne i artystyczne elity w
Europie i Stanach
Zjednoczonych uwierzyły, że można żyć bez polityki, która
jest pełna brudu i moralnej ohydy, czego symbolem były tajne
służby w demokratycznych państwach. Stworzył więc wielki
film o bardzo małym człowieku, który dojrzał do godności.
Dramat narodu jest przez każdy naród inaczej postrzegany, to normalne. A tym bardziej jeżeli chodzi o dramat własnego narodu... Tylko że niektóre narody na tym dramacie nie budują genomu współczesnego człowieka, jak jest np. W Polsce.
Druga tura bez Bonżura...
Odpowiedz | Wątki
Otwórz ten post w widoku wątku
|

Re: Od kiedy jednak zaczęto przekonywać Polaków, że współtwórcą III RP jest generał Jaruzelski, nic już takie proste nie jest.

Lothar.
Wszyscy mają w swojej historii sprawy o których się bardzo nie mówi >;) Dziadek Piłsudski to dyktator co wojskowym zamachem obalił legalny rząd i ogłosił juntę?

Dyktatura wojskowa (hiszp. junta – rada) – system sprawowania władzy państwowej, poprzez radę wojskową ustanawianą zwykle w wyniku przeprowadzonego wojskowego zamachu stanu, w którym wojskowi łączą funkcje dowódcze z głównymi funkcjami w aparacie państwowym, rządzą opierając się na armii i z wykorzystaniem wojskowych metod działania[1].

Oznacza to w praktyce:

    obsadzanie kierowniczych stanowisk w państwie przez wojskowych, pełniących jednocześnie z funkcjami państwowymi funkcje dowódcze w armii;
    traktowanie armii (ściślej – korpusu oficerskiego) jako głównego oparcia politycznego rządów, przy pomniejszaniu roli partii politycznych lub nawet ich likwidacji;
    wciąganie wojska do sprawowania władzy w większej mierze, niż wynika to z jego naturalnych funkcji, zarówno związanych ze stosowaniem przemocy – wojsko w mniejszym lub większym stopniu przejmuje część funkcji policji i organów wymiaru sprawiedliwości, jak i do pełnienia funkcji o charakterze ewidentnie cywilnym – takich jak np. walka z analfabetyzmem, dystrybucja żywności, wykonywanie funkcji kontrolnych nad administracją cywilną lub zarządzanie przedsiębiorstwami państwowymi;
    często, nieprzestrzeganie prawa międzynarodowego (por. ONZ), powodujące sankcje.

Junta (wym. IPA: /ˈxunta/; wym. polska: chunta) to określenie pochodzące z języka hiszpańskiego, oznaczające pierwotnie związek lub radę. Obecnie powszechnie stosowane głównie w odniesieniu do państw Ameryki Łacińskiej, w których władza wojskowa przejęła rządy na drodze zbrojnego zamachu stanu. Określenie używane również w odniesieniu do dyktatur wojskowych w innych państwach[2].
Przypisy

Słownik terminów z zakresu bezpieczeństwa narodowego. Akademia Obrony Narodowej, Warszawa 2008. s. 33. [dostęp 2015-11-19].
Mała Encyklopedia 1967 ↓, s. 605.