tooo wspomnienia pana Grzesiuka wyprowadzą was z nieświadomości w tym względzie >;))
Stasiek N. z Radomia od ciągłego pijaństwa zaczął już dostawać „kota” w głowie, więc postanowił przerwać picie chociaż na kilka dni. W baraku, jak każdego dnia, odbywało się pijaństwo, lecz Stasiek N. wierny swemu słowu udziału w nim nie brał. Tego dnia okazją do picia były odwiedziny dwóch kolegów obozowych, którzy mieszkali w innym końcu miasta. Gdy już towarzystwo miało dobrze w czubach, jeden z gości wyjął duży pistolet, który wszyscy z ciekawością oglądali. Jeden z przytomniejszych, gdy już pistolet doszedł do jego rąk, powiedział, że zabawa pistoletem po pijanemu to głupia zabawa, że pistolet rekwiruje i że odda go dopiero, jak właściciel wytrzeźwieje. I wyszedł do drugiego pokoju. Ale zabawa odbywała się dalej i gość wyjął z kieszeni drugą spluwę. W tym samym momencie wszedł do pokoju Stasiek N., który był zupełnie trzeźwy. Wziął pistolet do ręki i zapytał: – Nabity? Jest kula w lufie? – Nie, nie ma – odpowiedział właściciel pistoletu. Wtedy Stasiek, trzymając pistolet w dłoni, pociągnął za cyngiel. Huknął strzał i… z okrzykiem „o rany!” zwinął się pod stołem Tadzio T., warszawiak z Targówka – chłopak, który pięć lat przesiedział w obozie. Stasiek N. odrzucił pistolet, skoczył do Tadka i trzymając go na rękach, powtarzał przerażony: – Tadziu, Tadziu, co ci się stało? A Tadzio tylko przewrócił jeszcze kilka razy oczami i już nie żył. Wtedy Stasiek N. prysnął do drzwi i od tej chwili nikt go nie widział. Tadzio nie żyje, więc trzeba go pochować. A że to już nie obóz, w którym pogrzeb odbywał się w krematorium, więc trzeba urządzić pogrzeb wolnościowy, z trumną, księdzem i innymi czarami w tym rodzaju. Trumnę zabraliśmy z jakiegoś magazynu trudniącego się sprzedażą tego artykułu. Chłopaki wystarali się o ładny garnitur i bieliznę. W nocy kilku wybrało się na „dzierżawę” do ogródków działkowych, w których narwali olbrzymią ilość różnych pięknych kwiatów, z których porobiono wieńce i wiązanki. Zamówiono karawan – furgonetkę i księdza. A więc już wszystko gotowe do pogrzebu. Trumnę wstawiliśmy do małego pokoiku przy umywalni, bo tam było chłodniej. Koledzy przychodzili obejrzeć zwłoki kolegi. Wchodzili i wychodzili bez wzruszenia – po prostu tradycja wolnościowa, przecież mamy wolność, więc trzeba przyzwyczajać się do tradycji, jakie tu obowiązują. Niektórzy tylko rzucali uwagi, że właściwie to powinno się za to Staśka N. uśmiercić, ale jak uciekł, to gdzie go właściwie szukać. Kto wie, może gdyby wrócił, toby go który bez złości uśmiercił ot tak, po prostu, w myśl zasady: życie za życie. W dzień pogrzebu wynikła pewna trudność. Okazało się, że cmentarz, na którym chowają „obcych” i takich, którzy nie mają nikogo, kto by się zajął pogrzebem, znajduje się piętnaście kilometrów za miastem, a karawan-furgonetka zabiera tylko nieboszczyka i sześć osób. Ale na wszystko jest rada. Przecież my starzy obozowcy – starzy organizatorzy. Jeden z nas, który trochę umiał prowadzić samochód, wyskoczył na miasto i po godzinie przyjechał dużym ciężarowym samochodem. Gdy już wyruszyliśmy na cmentarz, do furgonetki wsiadł ksiądz i pięciu obozowców – trzydzieści kilka osób zabrał samochód ciężarowy. Wśród nich było kilka osób z robót wolnościowych i cała orkiestra „warszawiaków”, złożona z siedmiu osób, by zagrać Tadziowi nad grobem marsza żałobnego. Był też Janek K. zwany „Piekutoszczakiem”, komik i humorysta występujący przy zespole muzycznym. Miał talent rozśmieszania. Wystarczyło, że spojrzał, zrobił oko, wyciągnął ryja i gwizdnął przez zęby – a już ludzi ogarniał śmiech. Pogrzeb wyruszył. Przodem karawan ze zwłokami i księdzem, a pięćdziesiąt metrów za nim samochód ciężarowy. Nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, gdy ciężarowy stanął. Konsultacja „fachowców” stwierdziła, że zabrakło benzyny. Trzech nas zabrało puste kanistry i poszliśmy w niewiadome na poszukiwanie benzyny – a furgonetka z nieboszczykiem i księdzem pojechała dalej i pewnie nawet nie zauważyli, że nas z tyłu nie ma. Zauważyliśmy stojącego na warcie przed małą willą żołnierza amerykańskiego, a za ogrodzeniem kilka samochodów. – Tu powinna być benzyna – zdecydowałem. – Włazimy. Ale wartownik nie chciał nas wpuścić. Gdy przed drzwi wyszedł jakiś oficer – na ich rangach nie znaliśmy się zupełnie – zaczęliśmy łamaną niemczyzną przedstawiać swoją sytuację. Ten wprowadził nas do środka i wskazał drzwi, w które mamy wejść. W pokoju siedział oficer z nogami na stole, na którym stały wódki i zakąski, obok dwie dziewczynki prawie nagie i wszyscy pijani. Gdy powiedzieliśmy, o co nam chodzi, oficer wezwał ordynansa i kazał mu napełnić nasze kanistry benzyną. Zanim przyniesiono benzynę, dał wypić nam prawie po szklance dobrej wódki, która trochę pod czuprynką zakotłowała, więc już w dobrych humorach wracamy z benzyną do swego samochodu. A karawan z nieboszczykiem już dawno pojechał i teraz nie wiadomo, czy się odnajdziemy. Samochód ruszył. Jedziemy i jedziemy, a karawanu nie ma. Wreszcie ukazał się z tyłu za nami. Okazało się, że szukali nas i byli już nawet z powrotem w domu, a nie spotkaliśmy się, bo wracali inną drogą. Teraz już wszystko klawo: karawan jest, nieboszczyk jest, ksiądz jest, z tyłu samochód ciężarowy jest – więc toczymy się wszyscy na cmentarz. „Piekutoszczakowi” widocznie było nudno. Wyjął z kieszeni kastaniety i robiąc małpią minę, zastukał. Po chwili zwraca się do skrzypka i mówi: – Podać ci „a”? – i zastukał. – A może chcesz „b”? Masz – i znów zastukał. – Masz całe abecadło! – krzyknął i zaczął trajkotać dwoma kastanietami. Gdy kończył, perkusista walnął pałką w czynel i bęben. Na to saksofonista zagrał jakąś wariację – pyrli, pyrli, pyrli, pyrli – i cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha. To już rozśmieszyło wszystkich. A pięćdziesiąt metrów przed nami karawan z nieboszczykiem. Śmiech saksofonu zakończył tuszem harmonista. Skrzypce, gitara i bandżola też nie chciały być gorsze, więc zaczęli bębnić w struny wszyscy razem – a do nich dołączył się kornet udający mruczenie i miauczenie. A pięćdziesiąt metrów przed nami karawan z nieboszczykiem. „Piekutoszczak” nie wytrzymał nerwowo. Wyciągnął spod marynarki składany cylinder, wsadził na głowę, a na szyję olbrzymią muszkę, na której na jednym skrzydełku namalowana była świnia, a na drugim serce przebite strzałą. Umiał tak poruszać szyją, że mucha robiła ruch skrzydłami, jakby chciała fruwać. Pewnej kobiecie jadącej razem z nami samochodem zabrał parasolkę i tak w cylindrze, w muszce, z parasolką otwartą nad głową, kastanietami w drugim ręku znalazł się w swojej roli komika. Chociaż znaliśmy go dobrze, zawsze jednak potrafił pobudzić nas do śmiechu. Więc i teraz, gdy zaczął pokrzykiwać, robić swoje miny przy akompaniamencie kastanietów, wszystkich nas porwał śmiech. A pięćdziesiąt metrów przed nami karawan z nieboszczykiem. Po chwili ten niezorganizowany bałagan zmieniliśmy na bałagan zorganizowany. Po prostu, zamiast wygłupiać się każdy na swoją rękę, zagraliśmy całym zespołem fokstrota amerykańskiego Aleksander jazz przy akompaniamencie śpiewu, trzaskania kastanietów, pogwizdywania i pokrzykiwania „Piekutoszczaka”. Zagraliśmy jeszcze dwie melodie jazzowe i… stop. Zatrzymał się karawan – stanął i nasz samochód. Okazało się, że w karawanie nawaliło tylne koło. Szofer szykował lewarek, by podnieść samochód do wymiany koła, ale chłopaki unieśli go z jednej strony i trzymali tak długo, aż kierowca wymienił koło. W tym czasie inni wynosili już z ogrodu, okalającego ładny murowany domek, dwie ławki, które załadowali na platformę samochodu. Ładowanie ławek odbywało się przy akompaniamencie wymyślań właściciela oraz odpowiedzi i śmiechu naszych chłopaków. Jeden krzyknął gospodarzowi, żeby był cicho, bo mu rozbierzemy cały domek, a kilku innych, żeby go przekonać, że to prawda, zaczęło wyłamywać sztachety w płocie. Ale szybko to puścili, bo karawan ruszył, a my pięćdziesiąt metrów za karawanem. Wreszcie rozbawieni, w wesołym nastroju przyjechaliśmy na cmentarz. Podczas gdy kilku z nas weszło do kancelarii załatwić formalności, reszta władowała się obejrzeć trupiarnię. Wzdłuż jednej ściany na betonowym podwyższeniu leżało kilkanaście papierowych worków, a w każdym worku jeden nieboszczyk. Jeden z naszych wskoczył na podwyższenie i kolejno zaglądał do worków, dzieląc się głośno uwagami w rodzaju: – Jakiś stary typ z brodą… O, a tu zupełnie młody chłopak… Jaka ładna dziewczyna. Kilku podskoczyło zobaczyć zmarłą ładną dziewczynę. Ale nie zdążyli obejrzeć zawartości wszystkich worków, bo formalności w kancelarii zostały załatwione i już poszliśmy do dołu, którego jeszcze nie było, bo go nikt nie wykopał. Po kilku minutach chłopaki postarali się o łopaty, ale kopanie dołu trwało dość długo, bo ziemia była żwirowata z masą dużych kamieni, o które łopata zatrzymywała się, i obsuwały się brzegi dołu. Gdy dół został wykopany, przystąpiono do właściwej ceremonii. Ksiądz modlił się, my wszyscy staliśmy z powagą i w skupieniu właściwym w tak poważnej chwili. Orkiestra odegrała marsza żałobnego, załadowaliśmy się na samochód – i powrót do domu. Po kilometrze jazdy samochód ciężarowy pokichał, poprychał i stanął. – Zgasła świeca! – zawołał kierowca, zajrzawszy do motoru. – To może dać ci zapałki? – zawołał „Piekutoszczak”. – A może lampę naftową? – zażartował inny. – Chłopaki! Gramy! – zawołał znów „Piekutoszczak”. Więc znów całym zespołem graliśmy i śpiewaliśmy wesołe piosenki, przerywane docinkami pod adresem kierowcy i samochodu, który przez całą drogę, jak przejechał kilometr, to dziesięć, piętnaście minut stał i trzeba było motor naprawiać. Wygrani byli ci, co wsiedli do karawanu, bo bez żadnych przeszkód dojechali do domu. Gdy wreszcie dojechaliśmy do domu, kierowca odstawił samochód w dalszą, boczną uliczkę. Był nam już niepotrzebny, bo „pożyczyliśmy” go sobie tylko na pogrzeb. Po kilku minutach na stole była już wódka i zagrycha i znów „dzień jak co dzień” – pijaństwo, muzyka, humor i śpiew, z tą różnicą, że już z nami nie było Tadzia, serdecznego, dobrego kolegi, którego właśnie pochowaliśmy. Następnego dnia pewien inżynier z Warszawy, który razem z żoną brał udział w pogrzebie, powiedział do mnie: – Wy, z obozu, jesteście wszyscy pomyleni. Tylko że wy sami tego nie dostrzegacie, bo jesteście znów razem w kupie, tak jak w obozie. Czy miał rację? Fragment opowiadania: Trzy pogrzeby. Stanisław Grzesiuk. |
Cześć Wojtek. W latach 50-tych. kiedy aparat urzędniczy nie był tak rozbudowany, można było pozwolić sobie na takie pogrzebowe sztuczki. Ja słyszałem że jeden z woj. Mazowieckiego wiózł matkę na Śląsk na ciężarówce...W trumnie, do grobu rodzinnego...Jeżeli chodzi o przeżycia obozowe, to na pewno trzymały ich razem, no i miłość do gorzałki, także...
Druga tura bez Bonżura...
|
W takim razie Andrzeju czy ja jestem uczciwym Chłopakiem z Pragi jak... nie pije?
![]() |
Dużo przestało pić, nie ty jeden. Jedni ze względów zdrowotnych inni ze względów rodzinnych, a jeszcze inni bo stali się zmotoryzowanymi współczesnymi ludżmi...
Druga tura bez Bonżura...
|
Taaa widzę po gębach, mieliśmy spotkanie po latach ze szkoły średniej, to ci co łoili gorzałę bez umiaru, są już starzy, nie mają dawnej bystrości umysłu. To jest prawdziwa cena.
|
Tia...Bo pili bez zakąski... Tak myślę...
Druga tura bez Bonżura...
|
Było zamówione 1/2l na dwu, żeby tak na sucho nie siedzieć, ale większość za kółkiem, to na oranżadzie ;) ale ci co hmm sobie folgowali to "zagospodarowali" te nadmiary i trzeba ich było z lokalu wynieść, na świeży luft, bo... padli, zmęczeni >;)
|
Free forum by Nabble | Edit this page |