|
W czwartek ambasadorowie unijnych krajów zatwierdzili pakt migracyjny. Polska była przeciwko. Teraz pakt zostanie przesłany Parlamentowi Europejskiemu do zatwierdzenia. Kluczowym elementem paktu jest reguła obowiązkowej solidarności przewidująca przyjmowanie migrantów. Relokację można zastąpić opłatą finansową w wysokości ok. 20 tys. euro za każdą nieprzyjętą osobę.
Polskie władze przekazały, że nie mogły uczestniczyć w pracach nad paktem, bo został on przyjęty tydzień po zaprzysiężeniu obecnego rządu. Zwrócono uwagę, że rozwiązania m.in. nie wychodzą naprzeciw specyficznej sytuacji państw graniczących z Białorusią i Rosją.
Jak wyjaśnił w audycji "Więcej świata" Tomasz Zając z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, pakiet migracyjny to zestaw pięciu rozporządzeń, które mają regulować kwestie migracyjne na terenie Unii Europejskiej. Przypomniał, że prace nad dokumentem rozpoczęły się we wrześniu 2020 roku, a dyskusje o nim dużo, dużo wcześniej.
Zauważył, że zaproponowane rozwiązania, których omówienie znalazło się w różnych mediach, budzą kontrowersje. Niektórzy - np. kraje południa Europy - uważają, że za mały nacisk położono na element solidarnościowy, inni - np. organizacje pozarządowe - uważają, że pewne propozycje, np. te dotyczące nieletnich, są nieodpowiednie.
W tle tych wydarzeń odbył się wyjazd szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i premiera Hiszpanii Pedro Sáncheza do Mauretanii. Politycy obiecali pomoc w ograniczeniu migracji z tego afrykańskiego kraju do Europy.
Gość radiowej Jedynki wskazał, że najprościej można powiedzieć, że UE płaci władzom różnych państw, by jakoś powstrzymali swoich obywateli przed wyjazdem. Nie kontroluje jednak tego, jak ten cel jest osiągany. W mediach pojawiają się różne historie. - Można powiedzieć, że Unia "outsourcuje" wyrzuty sumienia do tych krajów - stwierdził Zając.
|